Rozmowa z Rosławem Szaybo, wykładowcą i profesorem ASP w Warszawie, grafikiem i plakacistą, byłym dyrektorem wytwórni CBS, autorem legendarnych okładek płytowych
• Korzenie rodzinne?
- Lublin. Piękna matka, piękne siostry, piękny dziadek, piękna babcia. Dziadek Jerzy Orłowski był rejentem lubelskim. Dziadkowie mieszkali na ulicy Chopina, pod numerem dziewiątym. Zajmowali całe piętro. To jest ten dom z Matką Boską.
• Pamięta pan ten dom z dzieciństwa?
- Tak, Pamiętam ogromny pokój, stół przy którym siadało dwadzieścia parę osób. Pamiętam park, do którego zabierała mnie niańka. A poza tym byłem chrzczony w katedrze lubelskiej. Związki z Lublinem były o tyle zabawne, że kupę rzeczy mi się wydarzyło tutaj mimo woli. Krótko mówiąc.
• Ojciec?
- Janusz Szaybo miał bardzo piękny głos. Był budowlańcem, specjalistą od reklamy, od targów. Coś załatwiał w Lublinie, przypadkiem ktoś usłyszał jego głos i chciał dać mu stypendium w La Scali. Ojciec spotkał później moją mamę i na tym się skończyło śpiewanie w La Scali. Natomiast zakochał się śmiertelnie i tak mu pozostało.
• Matka?
- Była bardzo piękna. Pamiętam, że kochał się w niej znany fotografik lubelski Edward Hartwig. Robił jej portrety, które mam do dzisiaj. Fantastyczne zupełnie. Później rodzina przeprowadziła się do Warszawy. Choć urodziłem się w Poznaniu, byłem w Lublinie kilkanaście razy. Za każdym razem bardzo to miasto mi się podobało. Przyjaźniłem się z Mirkiem Olszówką. Bardzo go lubiłem i bardzo żałuję, że go już nie ma. Ponieważ w naszej rodzinie ojciec i wszyscy robili sobie zdjęcia, to przekazałem do Muzeum Lubelskiego ogromne portfolio fotografii z Lublina, które wzbogaciło lubelską historię.
• Jak zaczęła się przygoda z grafiką? Jak to szło?
- Szło to bardzo zabawnie. Zawsze rysowałem. Marzyłem, żeby pójść na akademię, ale miałem problem z matematyką, fizyką i chemią. Nie miałem matury, nie mogłem zdać na akademię. Wzięto mnie do wojska. W tym wojsku zaczęły się dziać przedziwne rzeczy. Był konkurs na najlepszą świetlicę w garnizonie. Zdobyłem pierwsze miejsce. Następnego dnia przyszedł oficer i powiedział: Pakuj się, zabieram cię do garnizonowego klubu oficerów w Olsztynie. Klub mieścił się w pięknym pałacu obok zamku. Tam robiłem dekoracje. Na 1 maja, na 22 lipca. Zdjęcia, Bóg wie co. W pewnym momencie mój przełożony, który był w randze majora powiedział: Słuchaj, jak jesteś taki zdolny, to mnie narysuj. Siadł, ja go narysowałem, on to wziął. Powiedział: Narysuj mi żonę. Narysowałem. Potem kolejno zrobiłem córkę, matkę, babcię. Nie wiedziałem, że on to wszystko zbierał do kupy i posłał na ogólnopolską wystawę plastyczną. Zdobyłem pierwszą nagrodę. Wtedy powiedział mi: wypierzaj na akademię, bo żołnierzem nie będziesz. Zrobiłem maturę na kursach wieczorowych, w mundurze zdałem na akademię. Byłem zachwycony, tak się zaczęło.
• Najważniejsi nauczyciele na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie?
- Profesor Henryk Tomaszewski, który prowadził pracownię plakatu i Wojciech Fangor, u nich robiłem dyplom. Jak skończyłem, byłem już znany na rynku.
• Skąd okładki płyt, skąd praca w wytwórni CBS? Znów przypadek?
- Wszystko zdarza się przez łut szczęścia i przypadek. Matka była bardzo znaną modystką, przyszła do niej klientka. Spojrzała na mój obrazek, który matka powiesiła sobie na ścianie i powiedziała: To ładny obrazek. Matka na to, że to jej syna. Wygląda, że jest zdolny - odparła klientka. Matka: Oczywiście, że jest zdolny, bo ja w ciąży rysowałam. - A czy nie chciałby syn przypadkiem robić okładek do płyt? - Na pewno - odparła matka. To proszę go przysłać do Polskich Nagrań na rozmowę. Okazało się, że to była dyrektorka z Polskich Nagrań. Czyli przypadek. Od razu dostałem okładkę do roboty. Cenzura nie zwróciła uwagi, że zrobiłem okładkę, która nie powinna się ukazać.
• Dlaczego?
- Tytuł płyty „Idzie żołnierz borem, lasem”. Zrobiłem szare szeregi z czerwonymi opaskami w ręku. Jak to oni puścili. Potem się zaczęła seria Polish jazz. To była fantastyczna rzecz. Chodziłem na koncerty, przyjaźniłem się z najlepszymi muzykami. Komeda, Zylber, nie Zylber. Wszedłem w to, co było najlepsze. Okładka „Astigmatic. The music of Komeda” zdobyła uznanie na tyle, że została wybrana najlepszą okładką i płytą 50-lecia. Bardzo przyjemne dla grafika, który to zrobił.
• Jak pan trafił do wytwórni CBS?
- Znowu przez przypadek. Ponieważ robiłem okładki do płyt i portfolio, a miałem przyjaciela w Nowym Jorku, z którym w Polsce razem pracowaliśmy i wygrywaliśmy konkursy, a zdarzyło się, że jadł obiad z dyrektorem artystycznym Columbii w Nowym Jorku i ten zapytał: Nie znasz kogoś, bo poszukujemy dyrektora. - Tak się składa, że znam kogoś, kto robi okładki jazzowe. To daj mi jego namiary. Następnego dnia dostałem telefon w nocy z Nowego Jorku z pytaniem, czy chciałbym zostać dyrektorem CBS.
• Co pan odpowiedział?
- Zapytałem zaspanym głosem: Co to jest CBS. Oni powiedzieli: Fantastycznie, szukamy faceta, który jest zdolny i który nie wie, co to jest CBS. Dwa dni później dostałem list. Poszedłem na spotkanie. I musiałem szybko zmienić pracę. A pracowałem w bardzo dobrej agencji reklamowej. Ale propozycja ze strony CBS była fantastyczna. Fantastyczna do tego stopnia, że trudno mi o tym opowiedzieć, bo nie chcę, żeby ludzie myśleli, że zmyślam. To były podróże po całym świecie, spotkania z artystami, samoloty pierwsza klasa, fantastyczne samochody. Krótko mówiąc fantastyczne życie dla młodego człowieka. Wszystko to się działo w swinging London, który był sensacją w tamtym momencie. To była kolebka wszystkiego, co działo się na świecie. W modzie, w muzyce. To jest nie do opowiedzenia. To se ne wrati. Zresztą nie musi się wracać. Przeżyłem w Anglii fantastyczne lata. Wróciłem do Polski dopiero w 1993 roku. Akademia Sztuk Pięknych w Warszawie ściągnęła mnie na profesora. Dostałem katedrę fotografii użytecznej, którą prowadziłem do zeszłego roku.
• Wróćmy do tego fantastycznego okresu nie do opisania. Pierwsza okładka dla wytwórni CBS?
- Harry Conick. Od początku pracowałem z największymi. Każdy dzień przynosił nowe wyzwania. Na przykład okładka do płyty Judas Priest „British Steel”, która - znowu - została wybrana okładką 50-lecia na świecie.
• Kilka nazwisk?
- Elton John, Janis Joplin, Miles Davis, Michael Jackson. Ale to wygląda, jakbym się chwalił. Na przykład George Michael jest dziś poważnym facetem, a jak go spotkałem pierwszy raz miał 17 lat i młodzieńczy trądzik. To były bardzo profesjonalne kontakty. Choć poznałem wiele pięknych piosenkarek, nie miałem z nimi żadnych erotycznych przygód. Ja żyję dziś i jutro, nie żyję wczoraj i dla mnie to już tylko bardzo interesująca przeszłość. Jestem bardzo normalny. Nie “pawię” się, nie puszę, nie mam nad głową żadnej aureoli. Lubię swój zawód. To wszystko
• Leonard Cohen?
- Przyszedł do mnie, bo miałem robić okładkę. Siadł. Wypiliśmy kawę. Papieros. Poprosił, żebym mu zrobił okładkę, która będzie inna. Nad tą innością myślałem. Spytałem go, czy ma jakieś zdjęcia, które bardzo lubi.
• Co Leonard Cohen na to?
- Że ma takie, które bardzo lubi. Ale ono jest niedobre. I pokazał mi. Ja odpowiedziałem: Właśnie niedobre zdjęcie zrobi nam dobrą okładkę. Przyszło mi do głowy, żeby wszystkie tytuły dać na przód. Odwróciłem historię. Był zachwycony. I jest okładka, jedyna, na której Cohen nie wygląda jak przystojny syn Abrahama.
• Zrobił pan plakat to sztuki Leonard Cohen Boogie Street w Teatrze Starym w Lublinie. Boogie Street to świat zewnętrzny, który nas wciąga. Czy panu udało się ochronić swoją intymność. Nie dać się wessać przez Boogie Street?
- To jest takie marzenie, które się nie udaje. Cohenowi nie bardzo się to udało, bo miał różne zapaści psychiczne, spędził całe lata w jakimś klasztorze buddyjskim. Sami się odkrywamy bez przerwy. Nie jestem w stanie czytać na Facebooku tego, co ludzie piszą. A piszą, że byli w ubikacji i się im bardzo udało. Obnażają się nie wiadomo po co. Robią sobie selfie. Każdy che być znany i ważny. A przecież selfie znaczy, że ktoś ma kompleks. W życiu bym sobie nie zrobił selfie. Na tle kolumny Zygmunta. Mój świat jest otwarty na bliskie osoby. Nie dzielę się swoimi bólami brzucha. Nie interesuje mnie, żeby mieć 15 tysięcy przyjaciół, że jak się odezwę, to dostanę od nich lajka. Lubię żonę, przyjaciół. Nie jest tak, że kocham wszystkich.
• Co pan teraz projektuje?
- Co mi podejdzie pod rękę. Zrobiłem plakat dla Teatru Starego, robię okładkę dla Muńka Staszczyka, dla Dudusia Matyszkiewicza.
• Czy jest pan dziś człowiekiem spełnionym i szczęśliwym?
- Kompletnie. Kompletnie. Nic bym nie zmieniał. Co mnie cieszy. Kiedyś jakiś młody człowiek powiedział, że trzeba uważać, bo chociaż cię stać, to dwóch kotletów nie zjesz w tym samym czasie. Ja jestem skromny facet. Nie potrzebuję jachtu ani prywatnego samolotu. Ani ferrari. Jeżdżę tramwajem i autobusem. I bardzo to lubię.
• Mniej znaczy więcej?
- Tak. Zdecydowanie. Zdecydowanie.
• Co w życiu jest najważniejsze? Rodzina, praca, Bóg, porządek wewnętrzny?
- Własność. Ja. Jeśli dobrze prosperuję, to moja córka wyrasta w dobrym otoczeniu. Jeżeli ja jestem zdrowy, to moja żona nie musi latać do apteki po lekarstwa. Ja jest bardzo ważne.
• Dlaczego?
- Ja wpływam na innych. Bóg może jest gdzieś, ale to nie znaczy, że go cały czas dotykam. Ale możliwe że gdzieś mną kieruje. Nie wiem. Nie jestem specjalnie religijny. Na pewno nie wierzę w Allaha. Nie wierzę w islam. Natomiast wierzę, że człowiek sam jest w jakimś sensie Bogiem, bo kreuje rzeczywistość. I jeżeli jest Bóg, to człowiek jest wysłannikiem idei Boga. Kochaj bliźniego swego - na przykład. To też jest przesada, bo bardzo łatwo się zgubić w tym. Natomiast bardzo trudno jest kochać żonę, dziecko.
• Dlaczego?
- Dlatego, że wszystkie trudne rzeczy, jakie mamy w sobie, z sobą powodują, że to kochanie jest czasami drogą przez mękę. Że na przykład ktoś ma wady, a my musimy nauczyć się je lubić.
• Na tym polega miłość?
- Nie, nie miłość. Tylko tolerancja.
• Co to jest w takim razie miłość?
- Ludzie kochają psy. Jak psy lubię. Dla mnie słowo kocham jest strasznie ważnym słowem, którego nie powinno się używać za często. Jedno wiem na pewno. Nigdy nie chciałem być księdzem, politykiem, mieć władzę, być rektorem akademii. Nie interesują mnie tego typu uzgodnienia ze światem. Ja jestem prywatny facet. Prywatność jest dla mnie jedną z cech, które warto przy sobie trzymać.
• Kiedyś Michał Urbaniak powiedział mi, że każdy w życiu musi się czegoś trzymać. Czego pan się trzyma w życiu?
- Uczciwości.
• Marzenia?
- Wszystkie spełniam. Są bardzo proste. Dobrze spać, nie chorować, żyć w zgodzie z otoczeniem. Nie kopać staruszek na ulicy.
• Jeden z buddyjskich mnichów, to a propos Cohena powiedział, że na człowieka codziennie czekają 24 nowiutkie, jeszcze nie napoczęte godziny. I nie potrafi tego wykorzystać.
- Brawo. Fantastyczne. Pomaga w tym podzielność uwagi. Jak się ją ma w te 24 godziny można wpakować bardzo wiele rzeczy. Profesor Tomaszewski powtarzał: Gdyby człowiek wiedział, gdzie upadnie, to by usiadł.