Ojciec Jasia jest Polakiem. Tak powiedziała lubelskim urzędnikom jego biologiczna matka, Białorusinka.
To niezwykle kłopotliwa sytuacja. Z apelem do konsula, by zgodził się pozostawić dziecko w Polsce, powinien wystąpić rzecznik praw dziecka lub praw obywatelskich - uważa Paszkowski. Nieoficjalnie dowiedzieliśmy się, że może to nastąpić dzisiaj.
Dramat Jasia opisywaliśmy wielokrotnie. Chłopiec urodził się w Lublinie w kwietniu ub. roku. Cierpi na nieuleczalną chorobę genetyczną - mukowiscydozę. Matka Białorusinka zostawiła go tuż po narodzinach i zrzekła się praw do niego.
Chłopczykiem przez kilka miesięcy opiekował się szpital w Poniatowej, bo żaden inny nie zgodził się go przyjąć. W końcu pod koniec października trafił do rodziny zastępczej w Gdyni. Na początku stycznia o Jasia upomniała się Białoruś i zażądała jego wydania. W ub. tygodni lubelski sąd zgodził się na to. Malec trafi tam do ośrodka dla umysłowo chorych w Grodnie.
Tymczasem okazało się, że przed wyjazdem Jasio musi przejść badania kontrolne. Wczoraj trafił w tym celu na oddział szpitala w Gdańsku. Na badania nalegał Miejski Ośrodek Pomocy Społecznej w Gdyni.
- Mieliśmy spotkanie dotyczące zabezpieczenia stanu zdrowia dziecka w czasie transportu na Białoruś. Czekamy też na oficjalne postanowienie sądu, bo na razie go nie mamy. Dziś będziemy też rozmawiać z konsulem na temat transportu Jasia - mówi Franciszek Bronk, zastępca dyrektora MOPS.
Sprawa wywołuje duże emocje. - Skoro tak chcą zabrać Jasia na Białoruś, to dlaczego nie zapłacili do tej pory za jego leczenie w naszych szpitalach? Przecież to ich obywatel - mówi anonimowa osoba z otoczenia zastępczej matki chłopca.
- Leczenie dziecka w Poniatowej kosztowało 8 tys. zł. Nikt nam za to nie zapłacił. NFZ odmówił, podobnie Ministerstwo Zdrowia, twierdząc, że to obcokrajowiec - potwierdza Karol Stpiczyński, dyrektor Szpitala w Opolu Lubelskim, któremu podlega placówka w Poniatowej.
(mm)