
Rozmowa z Teresą Włodarczyk, właścicielką Małego Ogrodu Zoologicznego dla Dzieci w Turce k. Lublina.

– To nie był mój pomysł, ja w ogóle nie miałam wcześniej jakiegoś bliższego kontaktu ze zwierzętami! Wszystko zaczęło się od tego, że w 1997 roku dowiedzieliśmy się z mężem o sprzedaży zrujnowanego zespołu dworsko-parkowego w Turce. Ja podeszłam do tego dość nieufnie, natomiast mąż uwielbia wyzwania. Przywiózł nas, kazał oglądać, a potem zarządził rodzinne głosowanie, czy kupujemy tę posiadłość, czy nie.
• Kto głosował?
• A czemu pani nie chciała kupić tej imponującej posiadłości?
– Bo wtedy nie była ani trochę imponująca! Wręcz przeciwnie, była w przerażającym stanie. Wszędzie chwasty, brak drogi dojazdowej, rudery zamiast budynków, wysypisko śmieci urządzone przez miejscową ludność. Jedna ruina!
• To co w końcu zdecydowało, że podjęli państwo to wyzwanie?
– Piękna okolica. Cisza, spokój, wspaniałe powietrze, Bystrzyca, która tędy płynie. Chyba każdy "miastowy” marzy czasem o ucieczce w takie miejsce. No i my postanowiliśmy to marzenie zrealizować. Nie do końca wiedzieliśmy, na co się porywamy... Przede wszystkim musieliśmy wystąpić do konserwatora zabytków o zgodę na odbudowę dworku. Budowa trwała 3,5 roku i pochłonęła wszystko, co mieliśmy. 11 listopada 2000 roku wprowadziliśmy się z dziećmi do Turki.
• To miało być tylko miejsce do życia, czy od razu mieli państwo pomysł na jakieś komercyjne przedsięwzięcie?
– To jest ogromna posiadłość, w sumie liczy 10 ha, więc najpierw pomyśleliśmy o agroturystyce, żeby jakoś to na siebie zarabiało. Ale pomysł nie chwycił.
• I wtedy pojawiła się idea założenia zoo?
• Nie buntowała się pani?
– Nie, zaczęło mi się to nawet podobać. Każdy kucyk dostał od nas imię: Zuzia, Zyta, Zdzicha, Zenek. Ponazywaliśmy osły: Sonia, Włoszka, Sandra. Zwierzęta stawały się częścią naszej rodziny.
• I wciąż ich było więcej...
– Przybyło nam ptactwo: kury, koguty, bażanty, pawie, gęsi, łabędzie, indyki. Potem dołączyły jelenie, lamy, muflony, kozy, kozły, świnki wietnamki i peruwianki, owce kameruńskie... Długo by wymieniać, dziś trudno zliczyć te nasze zwierzęta.
• \"Małe zoo” to był konkretny pomysł na biznes?
• Pani mąż, Wojciech Włodarczyk, przez lata był szefem Lubelskiego Rynku Hurtowego Elizówka. A teraz miał oprowadzać po swoim "Małym zoo”.
– I był tym zachwycony! Znakomicie odnalazł się w swojej roli. Dzieci go nie odstępują, bo tylko on potrafi tak fantastycznie opowiadać. Pyta: "Wiecie, skąd się biorą jajka?”. A one na to: "Z Leclerca!”. "A skąd się bierze miód?” – "Od pszczółki Mai!”. Wtedy mąż z satysfakcją prezentuje im nasze kurki i pszczoły. Bo zapomniałam dodać, że ule też mamy, w pniach starych drzew, jak kiedyś.
• A co jeszcze macie?
– Sad leszczynowy. Poza tym grusze, śliwy, czereśnie, wiśnie, jabłonie. Ogród warzywny, maliny i truskawki, a z nich galaretki przez cały rok. Własne owoce to moja wielka duma.
• Wraca pani z kancelarii i bierze się za robinie przetworów?
– Dokładnie tak. A kto to za mnie zrobi? Zresztą to przyjemność.
• Z czego jest pani jeszcze dumna?
• To już pani nie jest zła na męża, że ją tu przywiózł?
– Jak to nie? Cały czas mu powtarzam: "W coś ty mnie wrobił?!” Żadnego wolnego, żadnych wakacji. Praca całą dobę na okrągło. Wielka odpowiedzialność za zwierzęta. Niekończące się wydatki, które chyba nigdy się nie zwrócą.
• To gdyby cofnęła pani czas?...
– Zrobiłam to samo, co zrobiłam. Bo dziś to jest już moje miejsce. Nie wyobrażam sobie życia gdzie indziej.