Nikt nie ocalał z rozbitego samolotu, który wczoraj spadł koło lotniska w Mirosławcu. Na pokładzie było dwadzieścia osób.
- Wiele w życiu już widziałem. Ale to co zobaczyliśmy trudno opisać słowami. Morze pogniecionego aluminium z czegoś, co przed chwilą było potężnym samolotem - mówił Henryk Basta z ochotniczej straży pożarnej w Mirosławcu. To jego brygada jako pierwsza jednostka cywilna przyjechała na miejsce tragedii.
- Nie było nawet wiadomo, gdzie ten samolot się zaczyna a gdzie kończy - dodaje Dariusz Kiciński, strażak z OSP Mirosławiec.
Jedynym całym elementem był sterownik samolotu. Reszta części była rozrzucona w promieniu kilkudziesięciu metrów.
Będzie żałoba
Dzisiaj w Szczecinie i większości miast regionu do połowy opuszczono flagi na masztach. Tak było m.in. w Mirosławcu i sąsiednim Kaliszu Pomorskim. Flagi opuszczono też w 12 bazie lotniczej w Mirosławcu. To na pasie startowym tej jednostki miał wylądować CASA C-295. Na pokładzie było dwudziestu żołnierzy. Czterech członków załogi i szesnastu oficerów. Wracali z konferencji poświęconej bezpieczeństwu w lotnictwie. Do szczęśliwego lądowania zabrakło 800 metrów.
Spadł jak kamień
dojdzie do katastrofy.
- Nikt z członków załogi nie zgłosił nam, że jest jakiś problem z samolotem - tłumaczy - mjr Bogdan Ziółkowski z 12 bazy lotniczej w Mirosławcu.
Według wstępnych ustaleń samolot spadł i uderzył w konary drzew. Doszło do wybuchu.
- Widziałem ten ogień z okna mojego mieszkania. Myślałem, że jakaś fabryka wybuchła - opowiadał mieszkaniec Mirosławca.
Przyczyny tragedii bada specjalna komisja. Wyniki poznamy za kilka miesięcy.
Mariusz Parkitny
"Głos Szczeciński"