LUBLIN: Mimo kilku telefonów z prośbą o pomoc, mieszkańcy ulic Narutowicza i Górnej nie doczekali się przyjazdu radiowozu. Czy za brak reakcji funkcjonariusze poniosą odpowiedzialność?
Czy funkcjonariusz, który w sobotę miał dyżur pod numerem 997, dalej powinien pracować na tym stanowisku?
Sobota, około godz. 21. Mimo późnej pory bardzo ciepło. W centrum miasta spaceruje wiele osób. Na rogu ulicy Narutowicza z Górną stoi pięciu mężczyzn. Są pijani i wyjątkowo agresywni. Kłócą się między sobą. Dochodzi do rękoczynów. Na chodnik pada jeden z nich. Ma zakrwawioną głowę. Nie rusza się. Wygląda na nieprzytomnego. Przerażeni przechodnie wzywają karetkę pogotowia. Pojawia się za kilkanaście minut.
Gdy ambulans zabiera rannego, agresywnych mężczyzn już nie ma. Przenieśli się kilkaset metrów dalej, w okolice Domu Dziecka przy ulicy Narutowicza. Są jeszcze bardziej agresywni, szczególnie jeden z nich. Emocje tak go rozgrzały, że biega w samym podkoszulku. To on nadaje ton pozostałym. Zaczepia młodych ludzi. Rzuca się na nich z pięściami.
Awanturę na ulicy słyszą mieszkańcy. Wychodzą na balkony. Krzyczą na pijanych mężczyzn. Nie pomaga. Dzwonię na policję. Wykręcam numer 997. Zajęty przez kilka minut. Próbuję na numer oficera wojewódzkiego (535-45-60). Policjant przyjmuje ode mnie zgłoszenie i zapewnia, że wkrótce pojawi się radiowóz.
Mija co najmniej dziesięć minut. Na ulicy mężczyzna w białej koszulce właśnie znowu kogoś okłada pięściami. Znów dzwonię pod numer alarmowy 997. Tym razem nie jest zajęty. Funkcjonariusz ze stoickim spokojem tłumaczy, by się uspokoić i nie przeszkadzać.
Agresywni mężczyźni znowu się przemieszczają. Wracają na róg Narutowicza z Górną. Po chwili mężczyzna w białej koszulce po raz kolejny rzuca się na przechodnia. Mój drugi telefon do oficera wojewódzkiego.
- Sprawę przekazałem oficerowi miejskiemu. Zaraz powinien się pojawić radiowóz - funkcjonariusz zapewnia mnie ponownie.
Mężczyźni dalej stoją na rogu z ul. Górną. Wypatrują kolejnej ofiary. Radiowozu jak nie było, tak nie ma. Jest już ok. godz. 22. Mieszkaniec Narutowicza, który też już raz dzwonił na policję, ponownie wykręca numer 997. Jest zdenerwowany. Krzyczy na policjanta. - Skandal to jest w komendzie głównej - słyszy w odpowiedzi.
Tymczasem agresywni mężczyźni giną z pola widzenia. Przemieszczają się w kierunku placu Wolności. Policji też nie widać. •
Można mieć tylko nadzieję, że policjanci w końcu się pojawili. I tego wieczora już nikt więcej nie został pobity. Ale zostają pytania, na które - mam nadzieję - odpowiedzą Dziennikowi szefowie lubelskiej policji.
Panowie komendanci! Jak to możliwe, by przez kilkadziesiąt minut agresywni mężczyźni terroryzowali ludzi w centrum miasta? Dlaczego mimo wezwań mieszkańców nie pojawił się żaden patrol policji (kilkaset metrów dalej przy ul. Okopowej działa komisariat I). Przecież mogło dojść do prawdziwej tragedii?
Czy funkcjonariusz, który w sobotę miał dyżur pod numerem 997, dalej powinien pracować na tym stanowisku?