Władze Lublina chcą opóźnić wybory do rad dzielnic. Po to, żeby mogli się dostać do nich także ci, których mieszkańcy nie wybiorą do Rady Miasta. – Chodzi o to, żeby zdolni samorządowcy nie zostali na uboczu – tłumaczą.
Ale samorządowcy chcą sprytnie obejść ten zakaz. Wystarczy odpowiednio ustawić termin głosowania w dzielnicach. – Tak, żeby w przypadku nieudanego kandydowania do Rady Miasta radni mogli później wystartować do rad dzielnicowych – zaproponował na ostatniej sesji Rady Miasta Leszek Daniewski (PO).
Teraz kadencje jednostek pomocniczych kończą się w takim czasie, że ponowne wybory do nich wypadałyby we wrześniu, czyli jeszcze w trakcie kadencji Rady Miasta. To oznacza, że wszyscy ci, którzy teraz siedzą w Radzie Miasta nie mogliby starać się o mandaty w dzielnicach. By to zmienić, wystarczy odpowiednio przesunąć termin głosowania w tych ostatnich.
– To Rada Miasta określa termin wyborów. I może zdecydować, że odbędą się później. Tak, by nastąpiły już po wyborze radnych – wyjaśnia Krzysztof Łątka, dyrektor Departamentu Sekretarza Miasta w lubelskim magistracie.
Deklaruje, że jest zwolennikiem takiego właśnie rozwiązania i wspomina o wyborach w listopadzie. Gdyby takie zmiany zostały przyjęte, wtedy ci z obecnych radnych, którzy nie zostaną przez mieszkańców ponownie wysłani do Ratusza, będą mogli próbować szczęścia w osiedlach. – To sensowny pomysł – dodaje Łątka.
W osiedlach kokosów nie ma, bo wynagrodzenie w wysokości minimalnej pensji należy się tylko przewodniczącemu zarządu dzielnicy, wybieranemu przez dzielnicowych rajców ze swojego grona. Tyle, że w dzielnicach znacznie łatwiej jest dostać mandat.
Kandydatów często bywa bardzo mało, a frekwencja jest niska. I tak np. przewodniczącej Zarządu Dzielnicy Stare Miasto wystarczyło 26 głosów, by trafić do Rady Dzielnicy, zaś szef Zarządu Dzielnicy Sławinek potrzebował 44 głosów.