Nazajutrz po wypadku rządowego helikoptera major Roman Mendrek ze Szkoły Orląt w Dęblinie zadzwonił do Marka Miłosza, któremu premier Leszek Miller i kilka innych osób zawdzięcza życie.
– Tak, ja.
• Wszystko w porządku? Jesteś cały?
– Tak, dzięki.
• Gratuluję manewru.
– Z Markiem znamy się od lat – mówi. – Jesteśmy z tej samej promocji. Przez cztery lata mieszkaliśmy w jednym pokoju i śmiało mogę powiedzieć, że jesteśmy przyjaciółmi.
To, że Mendrek i Miłosz zasiedli za sterami śmigłowców, to sprawka... babci pierwszego z nich.
– Wnusiu, tylko pamiętaj – lataj nisko, nie za szybko i zwalniaj na zakrętach – wspomina z uśmiechem słowa swojej babci major Mendrek. – To co było robić? Wzięliśmy to sobie do serca i z samolotów, na których lataliśmy niemal przez całą szkołę, tuż przed promocją przerzuciliśmy się na śmigłowce. I tak już zostało.
Choć ich drogi później się rozeszły, wciąż utrzymują kontakt. Mendrek był jednym z pierwszych, którzy po wypadku dzwonili do Miłosza. – Rozmawiałem z nim znowu. Czuje się dobrze, choć pewnie niedługo dadzą mu się we znaki urazy jakich dostał w wypadku.
Mendrek przyznaje, że kiedyś łatwiej było szkolić pilotów. Nie było ograniczeń w paliwie, cięcia w kosztach. – Mieliśmy to szczęście, że za naszych czasów latało się naprawdę dużo. Opuszczając szkołę mieliśmy po 250 godzin nalotów.
W ciągu późniejszej kariery ta liczba urosła kilkunastokrotnie. Miłosz w powietrzu spędził 3000 godzin, nieco mniej Mendrek – 2700. Z takimi wynikami obaj mogą mówić o sobie, że należą do elity.
O zachowaniu Miłosza podczas wypadku rządowego helikoptera piloci z Dęblina mówią z uznaniem. – O tym, że wszyscy przeżyli, zadecydowały w 50 proc. szczęście i 50 proc. umiejętności pilota – komentuje mjr Włodzimierz Bernat, inspektor szkolenia lotniczego w Szkole Orląt, oblatywacz śmigłowców z nalotem aż 3600 godzin. – Przy autorotacji (gdy wirnik porusza przy wyłączonych silnikach, działając jak spadochron; taka sytuacja miała miejsce w wypadku pod Warszawą – red.) pilot ma tylko jedną szansę na wykonanie manewru, żeby wytracić prędkość i bezpiecznie posadzić maszynę. Miłosz zrobił to w idealnym momencie. Gdyby za wcześnie albo za późno, maszyna mogłaby się roztrzaskać.
Bernat przyznaje, że piloci są szkoleni do takich awaryjnych sytuacji. – Nigdy jednak nie robi się tego przy wyłączonych obu silnikach. Poza tym ćwiczenia prowadzone są w dobrych warunkach atmosferycznych, na lotnisku i z asekuracją – dodaje.
– A to co się stało pod Warszawą, to o był ekstremalny przypadek. Nie życzyłbym tego nawet najgorszemu wrogowi – zaznacza Mendrek. – Zgasły oba silniki, było ciemno, słaba widoczność, no i pod spodem jeszcze las.
Po wyjściu z chmur Miłosz był na wysokości około 100 metrów i miał zaledwie około 8–10 sekund na zrobienie manewru ratującego pasażerów. Zadziałał jak automat, tak jak był szkolony. Dzięki jego doświadczeniu z pogruchotanej maszyny wszyscy wyszli cało. Poturbowani, ale żywi.
– To cud, że do środka nie wpadły oba silniki, bo przy takim lądowaniu mogło się i to zdarzyć – mówi mjr Bernat.
Sam Miłosz też ucierpiał. Ma złamany krąg lędźwiowy i pękniętą szczękę. – Miałem kilka sekund, czas na wyćwiczone odruchy – mówił w wywiadzie dla telewizji. – Nie wierzyłem, że wyjdziemy z tego cało.
W sobotę podziękowała mu żona premiera. – Każdy lotnik zachowałby się tak samo – powiedział major Miłosz. Lekarze zapewniają, że w ciągu pół roku znów będzie mógł usiąść za sterami.
śmigłowiec Mi-8
28 pasażerów, poczty oraz ładunków o niedużych wymiarach. W wersji transportowej przewozi ładunki o masie do 4 ton. Na zamówienie buduje się również odmianę śmigłowca o podwyższonym komforcie
do przewozu 11 pasażerów.