Masz radio? Podpisz umowę i płać. Jeśli nie podpiszesz, to i tak naliczymy ci opłatę za cały okres prowadzenia firmy. Takiej "oferty” może się spodziewać każdy właściciel sklepu lub zakładu usługowego.
Za co salon ma płacić? Za to, że w kącie gra radyjko. - Po prostu coś brzęczy żonie przy pracy - dodaje pan Andrzej. Ale radio za darmo brzęczeć nie może, bo słyszą je wszyscy, a nie tylko personel.
- Jeśli odbiornik jest słyszalny w miejscu, w którym znajdują się klienci, jest to już publiczne odtwarzanie - wyjaśnia Małgorzata Grygieł ze Stoartu. - Co innego, gdyby muzyka grała i było ją słychać tylko na zapleczu. Wtedy nie naliczamy opłat.
Stawka za "publiczne odtwarzanie” wyniosłaby dla zakładu Andrzeja Daniela niecałe 14 zł miesięcznie. Przy czym Stoart wcale nie wie, czy fryzjerki faktycznie słuchają radia. List wysłał "w ciemno”, bo udało mu się zdobyć dane salonu.
Pan Andrzej nie odpisał, więc po miesiącu dostał drugi list z ostrzeżeniem, że może gorzko pożałować, o ile w ciągu 7 dni Związek Artystów Wykonawców nie otrzyma od niego podpisanej umowy: "Stowarzyszenie może naliczyć Państwu opłaty wstecz za cały okres nielegalnego odtwarzania muzyki, od daty rozpoczęcia działalności”.
- To straszenie na wyrost - komentuje Bartosz Przeciechowski, lubelski adwokat, który w sądzie reprezentował m.in. Budkę Suflera. - Po pierwsze, mogłyby to być najwyżej ostatnie trzy lata. Po drugie, trzeba mieć realne dowody, że w tym czasie faktycznie radio tam grało.
Skąd Stoart miałby to wiedzieć? - Chociażby w oparciu o czas opłacania abonamentu radiowo-telewizyjnego - wyjaśnia Grygieł.
- Ale to nie jest żaden dowód, że radio grało tak, że słyszeli je klienci - mówi Przeciechowski. - To ten, kto żąda pieniędzy musi udowodnić winę.
- Postępowanie Stoartu to samowola, przecież prawo nie działa wstecz - obrusza się tymczasem Paweł Zgierski, jeden z klientów zakładu. A pan Andrzej głowi się, co dalej. - Związek grozi nam organami ścigania - podkreśla. Taki sam problem może mieć wkrótce wielu innych przedsiębiorców, bo Stoart sukcesywnie śle kolejne "listy w ciemno”. - Dane adresatów bierzemy z Internetu, z książek telefonicznych, informacji. Są ogólnodostępne - wyjaśnia Małgorzata Grygieł.