W życiu wszystko się może zdarzyć. Nawet niewidomy na rowerze – mówi mecenas Andrzej Góźdź. Kiedy butelka z karbidem wybuchła mu w oczy, miał dziesięć lat. Karetka na sygnale, szpital w Warszawie, potem szkoła w Laskach.
– Spróbowałem i ja. Butelka strzeliła mi w oczy – mówi ze spokojem Andrzej Góźdź. Wysoki, nienagannie ubrany. Ciemne okulary. Tylko biała, składana laska zdradza, że nie widzi. Karetka zawiozła go do szpitala w Warszawie. Był rok 1969. – W szpitalu przeleżałem trzy miesiące. Wtedy jeszcze trochę widziałem.
W Laskach
Do szkoły już nie wrócił. Lekarze postanowili, że będzie kontynuował naukę w Laskach.
– To specyficzny ośrodek. Z jednej strony świecka kadra, z drugiej siostry zakonne. Zacząłem uczyć się praktycznych rzeczy, które musi znać niewidomy – wspomina Góźdź.
Do dziś nie zapomni Henryka Ruszczyca, dyrektora ośrodka. – Był bardzo wysoki. Kawał chłopa. Wziął mnie na ręce i chrapliwym głosem powiedział: No co nicponiu? Dyrektor był kochany. Ale szybko umarł. Na raka. To było pierwsze doświadczenie, że w życiu liczą się tylko chwile.
Niewidomy prawnik? Czemu nie?
Zaczął tracić wzrok. Ale się nie poddał. Zamiast pójść do szkoły zawodowej, skończył liceum i poszedł na studia. Wybrał prawo. Na ostatnim roku studiów jeszcze raz zawalczył o wzrok: poszedł na operację jaskry do prof. Tadeusza Krwawicza; jednego z najwybitniejszych okulistów na świecie.
– Po operacji nastąpiła poprawa. Ale na pół roku. Potem straciłem wzrok już na zawsze.
Skończył studia. Zaczął starać się o aplikację. I zaczęły się schody. Dlaczego? Niewidomy adwokat nie mieścił się lubelskiej palestrze w głowach. Ani przepisach. Uparł się i został wpisany na listę aplikantów.
Dziś ma swoją kancelarię i jest wziętym adwokatem. Potrafi wygrać sprawę przed Trybunałem Konstytucyjnym.
Tandem
Jak człowiek nie widzi, musi mieć doskonałą orientację przestrzenną. Choć szachy dla niewidomych różnią się od normalnych, zasada jest ta sama. Najpierw trzeba wykonać ruch w głowie, potem chwycić za pionek. Jako szachista legitymuje się pierwszą klasą mistrzowską.
– Choć chodzę z białą laską, to robię to bardzo szybko i dynamicznie – śmieje się niewidomy adwokat.
Skąd rower? – Z nadwagi. Kiedy zacząłem ważyć sto osiem kilo i nie mogłem wejść po schodach, powiedziałem nie! Zacząłem jeździć na rowerze. Dokładnie na tandemie. Przy Polskim Związku Niewidomych założyłem klub kolarski niewidomych "Retman”.
Zaczął ostro trenować. Robić po osiemdziesiąt kilometrów kilka razy w tygodniu. Zrzucił dwadzieścia kilo. W 2001 roku został mistrzem Polski w jeździe indywidualnej na czas.
– Wtedy po raz kolejny zrozumiałem, że w życiu wszystko może się zdarzyć. Nawet niewidomy kolarz na rowerze.
Dziś, choć dużo pracuje, też jeździ; najczęściej w soboty i niedziele. – Zależy kto usiądzie na siodełku przede mną. Raz będzie to syn Patryk, raz znajomy.
Miłość
Anię poznał w szpitalu. Przyszedł w odwiedziny do kolegi. Tam spotkał przyszłą żonę. Zaiskrzyło przy kolejnym spotkaniu. Po kilku miesiącach chodzenia zdecydowali się na ślub.
– Cała mnie urzekła. Cała – mówi zdecydowanie. Na pewno zbliżyła ich wspólna pasja. Żona skończyła historię sztuki, dziś jest projektantem wnętrz. Andrzej zawsze interesował się sztuką i muzyką.
Trwaj chwilo, trwaj
Żyje bardzo szybko. Rano pobudka i na basen. Co najmniej godzinę. Potem kawa, śniadanie i praca. W kancelarii pomaga mu asystent. Wieczorem rower treningowy. Słuchawki na uszy, dobra muzyka i godzina ciężkiej pracy.
– Ręcznik mam na kierownicy. Na koniec jest cały mokry od potu – I tak z dnia na dzień. Sobota rower, niedziela relaks. Bo najważniejsze w życiu, to smakować każdą chwilę. – Nauczyć się dostrzegać w sobie blask. Czerpać z tego i obdarowywać innych.