Siedem z trzynastu kazimierskich statków wycieczkowych zniknęło w nocy z niedzieli na poniedziałek z wiślanego nadbrzeża w okolicach Podgórza. Wszystkie odnalazły się kilkaset metrów od miejsca postoju. Wiele wskazuje na to, że ktoś pomógł im odbić od brzegu.
Za cumowanie w porcie w Puławach musieliby płacić ponad 300 zł miesięcznie za każdy statek. - Cumując przy brzegu ryzykowaliśmy jedynie, że przybór wody albo spływająca kra zerwą statki z lin. Ale w tym przypadku natura nie zawiniła - ocenia Henryk Skoczek, właściciel największej floty w Kazimierzu.
Podejrzenie, że to przechodząca przez Lubelszczyznę fala powodziowa na Wiśle uwolniła statki, szybko zostało odrzucone. - Ktoś to zrobił złośliwie - twierdzi armator. - Zostały rozkręcone metalowe zaciski przytrzymujące liny. Wielu osobom nie podobało się, że tutaj cumowaliśmy. Ale nie chcę nikogo oskarżać, bo nie mamy żadnych dowodów.
Statki daleko nie odpłynęły, bo na szczęście miały spuszczone kotwice. - Dopłynęliśmy do nich łodziami i wszystkie bezpiecznie sprowadziliśmy do brzegu - mówi Skoczek. - Nie było możliwości powrotu w górę rzeki, bo nurt był bardzo silny. Zacumowaliśmy przy rampie w pobliżu kamieniołomów w Kazimierzu.
Armatorzy czekają teraz, aż opadnie woda. Wtedy będą mogli spłynąć do Kazimierza i tam zacumować. Zrobią to, chociaż sprawa korzystania z tamtejszych stanowisk cumowniczych wciąż nie jest wyjaśniona. - Wygraliśmy ubiegłoroczny przetarg na cumowanie i uważamy, że mamy do tego prawo - twierdzi Stanisław Pieklik, drugi z kazimierskich armatorów. - Co prawda przetarg został unieważniony, ale nie zgadzamy się z tą decyzją.
Będziemy się sądzić.