Rozmowa z Jerzym Stuhrem, aktorem, reżyserem i rektorem PWST w Krakowie.
- On zawsze stał na straży wartości, więc myślę, że miałby o czym opowiadać. Bo czas, w którym żyjemy, cechuje się takim rozchwianiem pryncypiów, zasad. Brakuje ładu, rodzina straszliwie się zdegradowała. A rolą artystów jest przywracać ład, bronić wartości, także rodzinnych. I tak troszkę też się dzieje. Zwłaszcza młodzi scenarzyści, reżyserzy starają się iść w tym kierunku.
• Pan mówi o ambicjach twórców, tymczasem - na co wskazują wyniki oglądalności - publiczność w kinie chce oglądać komedie, najchętniej romantyczne. Z głupiutką fabułą, z bohaterami, którzy są wyłącznie piękni i bogaci.
- Może przez to trzeba przejść. Taka komedia romantyczna, w bardzo prymitywnej formie, ale przecież jakoś tam też nawołuje do ładu, do miłości, może to jest jakiś krok w edukacji. Oczywiście, warto sobie zadać pytanie, dlaczego ludzie te bajki chcą oglądać. To się chyba bierze z takiej zwyczajnej tęsknoty, żeby nie mieć żadnych problemów. A skoro one są, to niech przynajmniej kino da mi odetchnąć od prawdziwego życia.
•Jeśli tak jest, dlaczego nie kręci pan bajek?
- Całe życie prowadzę dialog z publicznością i rzeczywiście coraz bardziej boję się, że kiedyś usłyszę: nie będę odpowiadać na żadne pytania, niechże on mnie zabawi, przecież też umie. Ja tego nie chcę, choć już się naginam. Właśnie postanowiłem napisać i nakręcić komedię. Tyle że - jak powiedział kiedyś Andrzej Wajda - chcę rozmawiać z publicznością, bo bez niej nie ma kina, ale na moich warunkach. A dzisiaj 99 proc. filmów kręci się na warunkach publiki. To nie dla mnie.
• Znakomity aktor Krzysztof Majchrzak ogłosił ostatnio w jednym z wywiadów, że współczesna kultura to kicz, tandeta, szmira i chłam, że zdominowały ją miernoty, które dla sławy zrobią wszystko.
- Nie czytałem, ale wiem, że poglądy pana Majchrzaka są dość ekstremalne. Chociaż z tym, że zdominowała nas kultura kiczu, można się zgodzić. Pomieszały się kryteria. Nie ma podziału na sztukę i komercję. Na festiwalu polskich filmów w Gdyni nie ma żadnej selekcji. Żeby ułagodzić środowisko, bierze się wszystko, jak leci. Julek Machulski robi filmy komercyjne, ale na festiwal w Wenecji czy do Berlina takich filmów nie pcha. On wie, że jego miejsce jest w zupełnie innych kręgach odbiorców. A w Polsce mój film może konkurować z "Lejdis”. To tak, jakby hokeista ścigał się z łyżwiarzem figurowym. Jaka to różnica, przecież obaj jeżdżą na łyżwach. Takie porównywanie rzeczy nieporównywalnych to prowincjonalizm.
• A jak skomentowałby pan opinię Krzysztofa Majchrzaka o Marku Kondracie: "Ten nieszczęsny nestor scen dramatycznych, którego walizka z pieniędzmi ciągnie do banku z hukiem wycofuje się z branży przy akompaniamencie szlachetnej paplaniny o opłakanym stanie kultury”.
- Mocne. Kondrat nie chce być aktorem, więc dajmy mu spokój. Jak się wycofał, może sobie robić wszystko. Reklama to nie jest działanie artystyczne, uważam jednak, że biorąc w niej udział, Kondrat niczemu się nie sprzeniewierza. Ja też razem z synem zrobiłem reklamę. Po to, żeby sobie za zarobione pieniądze wyprodukować film. Dzięki temu nikt mi nie będzie sterczał nad głową, żaden producent nie będzie narzucał, co mam powiedzieć, czy jak zareklamować w filmie jakiś towar sponsora. Ja sobie swoje pieniądze wydam na swój film. Mogę stracić wszystkie, ale radość, że jestem niezależny, jest nie do przecenienia.
• I może pan zatrudnić gwiazdy. Właściwie, sądząc choćby po czołówkach tabloidów, u nas już nie ma aktorów. Są tylko gwiazdy. Nie drażni to pana?
- Mnie nawet nie drażnią aktorzy, którzy tak się sprzedają w różnych programach, drażnią mnie ci, którzy piszą o nich, że to gwiazdy. Sam odszedłem ze Starego Teatru, kiedy podsłuchałem pod kasą: "Proszę dwa bilety na Stuhra”. Zrozumiałem, że tym kupującym jest wszystko jedno, jaki gramy spektakl, idą, żeby zobaczyć mnie. Dzisiaj najgorsze jest to, że popularność stała się wartością.
• Pan też jest popularny.
- Ale moja popularność była ubocznym skutkiem między innymi tego, co zrobiłem na festiwalu w Opolu, gdzie zaśpiewałem "Śpiewać każdy może”. Tyle że kiedy po tym występie wróciłem do Krakowa, starszy kolega wziął mnie na bok i powiedział: "Jurku, nie wypada”. A ja robiłem wtedy na estradzie błyskawiczną karierę i nie dostrzegałem zagrożeń. Do czasu. Pamiętam, grałem w "Biesach” Dostojewskiego. Wyszedłem na scenę, ludzie w śmiech. Bo znali mnie z innej strony i pomyśleli: było ponuro, a teraz już będą żarty. Bardzo trudno się było z takiego stereotypu wyzwolić.
Dziś młode pokolenie inaczej uprawia ten zawód i stereotypami się nie przejmuje. Kiedy patrzę na młodych, zdolnych aktorów, grających w niekończących się telenowelach, jest mi smutno.
Rozmawiała: Małgorzata Kroczyńska