Legitymacja studencka, a nawet książeczka zdrowia, to dla szpitali żaden dowód ubezpieczenia.
O tych praktykach dowiedzieliśmy się od studentki z Lublina. Zachorowała w Warszawie i tam trafiła do szpitala. Mimo że miała ze sobą ważną studencką książeczkę zdrowia, szpital wystawił jej fakturę za leczenie na... 11 tys. zł.
Jest przerażona. Zanim nie rozwiąże problemu, chce zachować anonimowość. Od obowiązku zapłaty uwolni ją jedynie pismo z ZUS. - Czyli zaświadczenie, że została zgłoszona do ubezpieczenia zdrowotnego - tłumaczy Wojciech Andrusiewicz, rzecznik lubelskiego ZUS.
Takich zaświadczeń lubelski ZUS wydaje miesięcznie kilkadziesiąt. Głównie studentom. Urzędnicy robią to od ręki.
- Przecież w studenckiej książeczce zdrowia jest wyraźny zapis, że uprawnia do korzystania ze świadczeń leczniczych w publicznej służbie zdrowia! - denerwuje się pani Katarzyna, matka studentki z Lublina. Kilka dni temu nie chciano przyjąć jej córki do szpitala. Uznano, że studenckie dokumenty nie uprawniają do bezpłatnego leczenia. - To po co w ogóle jest książeczka zdrowia? - pyta pani Katarzyna.
Tymczasem ustawa z 2004 r. mówi, że osobami ubezpieczonymi są "studenci, uczestnicy studiów doktoranckich, którzy studiują w RP”. Co na to NFZ? - Legitymacja studencka czy książeczka zdrowia studenta nie jest dowodem ubezpieczenia. Jest nim wyłącznie zaświadczenie z ZUS, KRUS, czy m.in. legitymacja zdrowia rodziców lub zaświadczenie z uczelni - mówi Barbara Ziemichód z lubelskiego NFZ.
A jak to wygląda w praktyce? Krzysztof Żak z PSK nr 1 twierdzi, że z przyjęciem studenta ze skierowaniem i legitymacją nie ma problemu. - Ale jeśli nie dostarczy zaświadczenia, wystawimy rachunek za leczenie - mówi. W PSK nr 4 jest jeszcze gorzej. Tam bez kwitka z ZUS lepiej się nie pokazywać. - Od wszystkich studentów wymagamy zaświadczeń - mówi Marta Podgórska, rzecznik szpitala.