Zdobył dwa kulinarne Oskary, był szefem kuchni warszawskiego hotelu Jan III Sobieski i gotował reprezentacji Polski w piłce nożnej. W restauracji "Chata” w Lublinie Robert Sowa promował swoją nową książkę "Życie kocha jeść”.
– Jest ich mnóstwo. W Lublinie w restauracji "Chata” serwowałem gościom łososia norweskiego w marynowanym oleju rzepakowym z pieprzem cytrynowym i ziołami. Powinno się go podawać z sosem na bazie wędzonki z boczku oraz białym winem, bobem i śmietaną. Można dodać do tego surówkę z kapusty kiszonej. Wizyta w "Chacie” była dla mnie wyjątkowa, bo ta karczma słynie z regionalnego jedzenia.
• To nie była pierwsza wizyta Roberta Sowy w Lublinie?
– Nie. Niedawno byłem w Lublinie na Profesjonaliach. Gotowałem też w kilku lubelskich hotelach. Poza tym przyjaźnię się z Jackiem Bąkiem, byłym kapitanem reprezentacji Polski.
• Dlaczego został pan kucharzem?
– Bo uwielbiam sprawiać przyjemność ludziom. Niestety, ale nie umiem śpiewać, ani tańczyć, więc musiałem zabrać się za gotowanie.
• Lata 1998-2005 umilał pan życie polskim piłkarzom. Po wynikach kadry, widać, że Robert Sowa trafił w ich gusta...
– Zaliczyłem czterech selekcjonerów: Janusza Wójcika, Jerzego Engela, Zbigniewa Bońka i Pawła Janasa. Dla mnie to była niezapomniana przygoda i bardzo dobrze wspominam tę pracę. Często odwiedzam stadion warszawskiej Legii, której kibicuję. Mogę tam spotkać wielu przyjaciół z tamtego okresu.
• Polska reprezentacja dzięki awansowi na mistrzostwa świata do Korei Południowej i Japonii, wróciła na piłkarskie salony. Jak pan wspomina wyjazd do Azji?
– To był wyjazd życia. Zabrałem ze sobą tonę towaru, bo nie wiedziałem czego możemy spodziewać się na miejscu. Kiedy to wspominam, to śmieję się, że wyglądałem jak zagraniczny turysta z czasów PRL-u.
Okazało się, że te obawy były zupełnie niepotrzebne, bo zaopatrzenie na miejscu było bardzo dobre. Korea Południowa to zupełnie inna kultura żywieniowa. Zachwyciła mnie sprawność manualna miejscowych kucharzy. Oni prawie wcale nie używają noża. Zastępują go nożyczkami – w ten sposób siekają kapustę czy kroją żeberka. Warto również dodać, że Koreańczycy lubują się w pikantnych przyprawach. Jest jedno co nas łączy – gościnność i otwartość.
• Kto był największym łakomczuchem w reprezentacji Jerzego Engela?
– Ta kadra była bardzo ciekawa pod względem kulinarnym. Moi podopieczni grali w swoich klubach, nie siedzieli na ławkach rezerwowych. Proszę sobie przypomnieć – Jacek Bąk i Piotr Świerczewski występowali we Francji, Marek Koźmiński grał we Włoszech, Tomasz Hajto, Tomasz Wałdoch, Tomasz Kłos czy Jacek Krzynówek trenowali w Niemczech, a bracia Żewłakowowie na chleb zarabiali w Belgii.
W składzie było niewielu zawodników z polskiej ligi, dlatego każdy posiłek był dla mnie jak sprawdzian. Makaron nie mógł być rozgotowany, bo Marek Koźmiński wiedział co oznacza makaron al dente. Z rybami i stekami również trzeba było uważać.
• A co lubił jeść Emmanuel Olisadebe?
– To był bardzo spokojny piłkarz – grzeczny, ułożony, nigdy nie wybrzydzał przy jedzeniu. Zaczynał od jakieś sałatki, a później brał rybę lub mięso. To wszystko najczęściej popijał wodą mineralną. Czytałem o nim dziwne historie, które mocno mijały się z prawdą. Pamiętam również, że największym żartownisiem w kadrze był Tomasz Hajto, obecny szkoleniowiec Jagiellonii Białystok.
• Czym różniła się kadra Engela od reprezentacji Franciszka Smudy?
– Tam obowiązywała zasada "jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”. Wydaje mi się, że obecni kadrowicze są mniej zgrani. Życzę im jednak jak najlepiej i mam nadzieję, że podczas mistrzostw Europy osiągną niezły wynik. Będę szczęśliwy jeśli awansujemy do ćwierćfinału.