Rankiem przed szklanymi drzwiami największego w okolicy ciuchlandu gromadzi się niewielki tłumek. Unoszą się obłoczki pary z ust i słychać nerwowe przytupywanie. Do świdnickiego „Galanta” zjeżdżają klienci ze Świdnika, Lublina i okolic.
d
Pozorny spokój czekających przerywają drobne incydenty. Tęga kobieta przeciska się bliżej wejścia, choć do otwarcia ciuchlandu jeszcze trochę czasu. Zaczynają się pierwsze przepychanki.
– Pani była za mną! – zwraca jej uwagę starszy mężczyzna.
– Ja tylko tak na razie, bo tu cieplej – tłumaczy tęga i wcale nie ma zamiaru się wycofać.
Młodzi ludzie z czerwonymi nosami, ale bez czapek, są bardziej cierpliwi.
– Patrz, jaki tłum! Chodź, przyjdziemy, jak będzie luźniej – z lekką irytacją w głosie chłopak trąca dziewczynę łokciem.
– Coś ty! W sobotę będzie jeszcze więcej ludzi, dziś jest spoko. Oni i tak biorą co innego – odpowiada młoda, flegmatycznie żując gumę. – Poczekaj jeszcze chwilę, zaraz otworzą... – dodaje.
Za parę minut drzwi zostają otwarte. Wszyscy ruszają naraz, przez chwilę tłoczą się i rozpychają łokciami w wejściu, a później zaczyna się wyścig do wieszaków i pojemników z odzieżą. Młodzi pędzą tam, gdzie niebiesko i granatowo od dżinsów, starsi biegną w kierunku zimowej odzieży.
Tęga kobieta narzuciła już na ramię kilka bluzek i swetrów, teraz sięga po spódnice. Młoda, z kilkoma parami spodni dżinsowych w ręku, przerzuca teraz kamizelki.
Na ladzie leży stos kolorowej odzieży. Jedna z kobiet zaczyna w nim przebierać, ale w tym momencie nadbiega druga – prawie już właścicielka stosu.
– To moje, odłożyłam sobie, niech pani nie rusza! – woła.
– To niech pani nosi to wszystko z sobą, a nie kładzie na ladę. W taki sposób można cały sklep mieć tylko dla siebie... – oburza się ta druga. – Nachapią, nachapią, a później lecą z tym na bazar! – denerwuje się. – Człowiek przychodzi i nie ma później co wybrać przez tych handlarzy...
Starsza pani, sapiąc i trzymając się kurczowo poręczy, powolutku wchodzi po schodach na pierwsze piętro.
– Nie mam siły ścigać się z młodymi – zagaduje. – Zresztą oni mają więcej pieniędzy, a ja sobie tu u góry i tak zawsze coś wybiorę. Jak się ma renty czterysta złotych, to się nie kupuje w eleganckich sklepach. W zimie trudno chodzić w jednym podkoszulku – tłumaczy jeszcze i wreszcie, po dotarciu na pierwsze piętro, pochyla się nad wielkim pojemnikiem, gdzie odzież jest najtańsza. Za kilogram płaci się 25 złotych, ale można też znaleźć bluzeczkę za trzy złote.
– O, tu jest plamka – kobieta w okularach pokazuje sweter koleżance. – Ile on kosztuje? – pyta tamta.
– Siedem złotych – czyta z przyczepionej karteczki.
– To weź, kochana, weź. Zobacz, ciepły i rozmiar dobry. A jak na wierzch zarzucisz apaszkę, to się plamę przykryje. A może się spierze?
Dwie młode dziewczyny przerzucają kolorowe podkoszulki. Wreszcie wybierają turkusową z cekinami i żółtą, z fantazyjnie wyciętym dekoltem. Razem – 8 złotych.
– Jesteśmy studentkami – mówią Kasia i Ola z Lublina. – Mamy swoje ulubione ciuchlandy i raz w miesiącu, jak zaoszczędzimy ze stypendium, robimy taką rundkę. Nie stać nas na kupowanie w normalnych sklepach, ale także nie lubimy spotykać ludzi, którzy mają takie same ubrania jak my. To się zdarza coraz częściej, bo wszyscy kupują na bazarze, a tam są setki identycznych ciuchów. A my kochamy te rajskie kolorki, te brylanciki i cekiny. To wszystko jest na graniczy kiczu, ale bardzo kobiece i seksy.
Młoda kobieta z dwójką dzieci ogląda ciepłe kurteczki.
– Mąż na bezrobociu, a dzieci tak szybko rosną... – tłumaczy się.
Obok, przy stojaku z futrami, dwie eleganckie panie.
– Och, tylko proszę nam nie robić zdjęć! – protestują. – Przychodzimy tu, bo lubimy się ubierać z fantazją – wyjaśniają i szybko odwracają się plecami.
Przy innym wieszaku młodzi mężczyźni oglądają kurtki. Te skórzane można dostać za sto, sto pięćdziesiąt złotych, z materiału o połowę tańsze.
Przed wielkim lustrem w hali sprzedaży trwają przymiarki. Dziewczyna właśnie włożyła spódnicę na spodnie i usiłuje dopiąć zamek. W kolejce do lustra już stoi pani, która wcisnęła zieloną bluzkę na swój własny sweter i druga, która bardzo dokładnie ogląda karakułowe futro za 250 złotych. Gdzie niegdzie popękane, ale być może to się da naprawić. Nie ma wydzielonej przymierzalni, więc kupuje się trochę „na oko”.
Co jakiś czas otwierają się szerokie drzwi i z nową dostawą wjeżdża stojak z sortowni. Co bardziej wytrwali czekają pod nimi cierpliwie i łapią wszystko na chybił trafił. Później przecież można coś wybrać, a to, co się nie podoba – odłożyć.
Od głównego wejścia przybywa kupujących. Nawet jeśli nie wyjdzie się stąd z futrem, to można za parę złotych kupić śmieszny paseczek ze złotą klamerką, broszkę ze sztucznymi szafirami, firankę albo różową, lakierowaną torebeczkę balową.
W ciuchlandach, którym wróżono rychły upadek, nie tylko ciągle się kupuje, ale także „bywa”.
– To dobre sklepy dla emerytów. Nie wiem, gdzie mogłabym się ubrać za takie pieniądze – stwierdza starsza pani.
– Tu przychodzą pozytywnie zakręceni. Tacy, jak moja dziewczyna –młody chłopak obejmuje ramieniem ładną szczupłą szatynkę. – Ona ma fantazję i nie chce się ubierać tak, jak wszyscy. Dlatego tu robimy zakupy.
Po godzinie znów otwierają się drzwi sortowni. Gromadka kupujących czujnie stała przed nimi od kilkunastu minut. Powtarza się ta sama scena –tłumek napiera na nowe-stare ciuchy, rozpychając się i wyrywając je sobie. Selekcja nastąpi później...
Koło południa w hali robi się spokojniej. Drugi rzut klientów przyjdzie po piętnastej. Każdy wychodzi z mniejszym lub większym tobołkiem.
I każdy jest zadowolony.