Ludzie ustawiali się przed kinami na miesiąc przed seansem.
Ludzie szli do kina o północy. Nieważne, że na drugi dzień trzeba było się zwlec do pracy. Nieważne, że kina o północy były pełne. Nieważne, że w takim tłoku polowa widzów widziała tylko lewy górny róg ekranu.
I po co to wszystko? Żeby obejrzeć nudną grę komputerową dla dzieci.
Aktorstwo jak w polskiej telenoweli. Dialogi wydumane, jak na konwencji wyborczej Samoobrony. Scenariusz skomplikowany, jak osobowość Kubusia Puchatka.
I co?
I w trzy dni na film poszło ponad 50 milionów ludzi.
Wszyscy chcieli zobaczyć III epizod Wojen gwiezdnych, czyli "Zemstę Sithów”. Ja też poszedłem. I żeby nie było wątpliwości: kino science fiction, to jeden z moich ulubionych gatunków filmowych, więc do filmu Lucasa nie byłem uprzedzony.
Usiadłem w fotelu, zgasło światło... O matko! Ale to głupie było! Kobieta w ósmym miesiącu ciąży mówi chłopakowi, że jest w ciąży, a on zaskoczony jest! I żeby tylko nikt się nie dowiedział! No pewnie. Kobieta w drzwiach się nie mieści, ale może nikt nie zauważy. I jeszcze te dialogi o obronie demokracji i innych, strasznie ważnych imponderabiliach. To już nasi posłowie wygłaszają takie mówki z większą wiarygodnością.
Przez pół filmu pękałem ze śmiechu, ale potem zrzedła mi mina. Otóż "Zemsta Sithów” bije wszelkie możliwe rekordy kasowe. I prawdopodobnie zostanie najchętniej oglądanym filmem wszech czasów.
Dlaczego? Bo twórcy, zamiast pracować nad scenariuszem czy dialogami, skupili się na czym innym. Na marketingu. Równie dobrze mogliby nakręcić film o tym, jak Lord Vader czyta przez dwie godziny książkę. I ludzie też by się tym zachwycali.
Smutne, że ludziom można wcisnąć największy kit, a oni - szczęśliwi - poproszą o więcej.