Kiedy po raz pierwszy w życiu usłyszał radiową audycję, pomyślał, że chciałby tam pracować. Adam Tomanek miał wtedy 11 lat. Kilkanaście lat później jego marzenia spełniły się, a jego znane już powitanie „Halo, tu Polskie Radio Lublin” zna prawie każdy starszy mieszkaniec Lubelszczyzny.
Czerwiec 1939 r. Władysława Tomankowa, matka 11-letniego wówczas Adama wróciła do domu z niezwykłym w tamtych czasach pakunkiem. Było to radio marki Philips. Przez kilka lat odkładała na nie z pensji urzędniczki pocztowej. Kiedy mały Adaś usłyszał głos spikera, nie mógł się nadziwić, jak to możliwe, że ktoś tam, w Warszawie mówi do mikrofonu i słychać go w Lublinie, w kamienicy przy ul. Szopena.
- Zdziwi się pan, ale jakość dźwięku była wtedy o niebo lepsza niż dzisiaj - mówi 87-letni dziś dziennikarz. - To było lampowe radio, wysokiej jakości. Wtedy powiedziałem do mamy, że zostanę radiowcem. Mama uśmiechnęła się i powiedziała: „kto wie, całe życie przed tobą, masz dopiero 11 lat”.
Trzy miesiące później Niemcy napadli na Polskę. Okupant wydał zarządzenie, że każdy właściciel radia ma je oddać do depozytu. Tomankowie - ryzykując życiem - ukryli radio w... trumnie. Robił je ich znajomy. Wprawdzie Niemcy robili u niego rewizję, ale widząc trumny, nie zaglądali do środka.
A radio przetrwało wojnę.
Poeta w Radiu Madryt
Adam Tomanek wychował się w inteligenckiej rodzinie. Jego mama dużą wagę przykładała do nauki języków obcych, w domu dużo się czytało. Brat mamy, Józef Łobodowski był znanym poetą. W 1936 roku zdobył nawet prestiżową nagrodę literacką, pokonując m.in. późniejszego noblistę, Czesława Miłosza.
Łobodowski brał udział w kampanii wrześniowej, przez Węgry i Francję dotarł do Hiszpanii. Tam zatrzymali go na granicy i trafił do więzienia. Nabawił się gruźlicy kości. Uratowali go lekarze hiszpańscy.
- Po wyjściu na wolność wujem zainteresował się pan Tylko - mówi Adam Tomanek. - To Polak pochodzący z Krakowa, który widząc zdolności i inteligencję wuja, zaproponował mu pracę w polskiej sekcji Radia Madryt.
Lubelski dziennikarz nawet nie przypuszczał, że wuj - swoimi audycjami - narobi mu kłopotów…
Radiowęzeł
Po wojnie Tomanek uczył się u Vetterów. Miał to szczęście, że dyrektor szkoły, Edward Janicki, był wielkim miłośnikiem radia. W szkole zorganizowano radiowęzeł pod kierunkiem Zygmunta Bownika, a młody Tomanek mógł wreszcie realizować dziecięce marzenia.
- W tym czasie, czyli pod koniec lat 40. w Lublinie był już miejski radiowęzeł, a w perspektywie coraz głośniej mówiło się o powstaniu „prawdziwego” radia - mówi Adam Tomanek. - W radiowęzłach udzielali się przypadkowi ludzie, a audycje to nie było nic innego, jak czytanie informacji wyciętych z gazety. Oczywiście po wcześniejszym ocenzurowaniu. Kiedy jedna ze spikerek zapowiadała film „Dzwonnik w Notre Dame” przeczytała to tak, jak było napisane. Następnego dnia jeden z lubelskich dziennikarzy wyśmiał to. Wtedy ówczesne władze postanowiły, że trzeba zrobić nabór do radia.
I tak panowie odpowiedzialni za radiofonię w Polsce trafili do szkoły Adama Tomanka i zaproponowali mu pracę. Zaczął 15 kwietnia 1949 roku.
Kontakty z wujkiem
- To był jakiś kawałek etatu za 400 zł - mówi pan Adam. - Szykowałem się wtedy na studia prawnicze na UMCS i kilka godzin pracy w niczym nie kolidowało z nauką.
Radiowęzeł mieścił się wówczas na ul. Narutowicza 4. Władze PRL stawały na głowie, żeby jak najbardziej rozwinąć sieć radiowęzłową. Nic dziwnego: nad radiowęzłem mogli zapanować, w każdej chwili np. wyłączyć. W przeciwieństwie do radia, w którym wprawdzie próbowali zagłuszyć audycje BBC albo Wolną Europę, ale i tak zawsze do uszu radiosłuchaczy docierały niewygodne dla rządu informacje.
Młody Adam Tomanek pracował w radiowęźle do 1952. W tym czasie kilkakrotnie odwiedzali go smutni panowie w ciemnych płaszczach z SB. Pytali oczywiście o wuja.
- Mówili: „wie pan, panie Tomanek, my do pana nic nie mamy, ale ten pański wujek szkaluje Polskę” - opowiada dziennikarz. - Pytali o kontakty itd.; zawsze mówiłem, że nie mam z wujkiem kontaktu od 1939 r. W końcu odpuścili.
Tymczasem wuj, po śmierci gen. Franco, stracił pracę w radio, które zlikwidowano. Pisał książki, których nikt nie kupował; był zdany na łaskę przyjaciół. Zmarł w 1984 r. w wieku 79 lat podczas publicznej recytacji dzieł Juliusza Słowackiego. Prawdopodobnie na atak serca. W testamencie napisał, że chce być pochowany na lubelskim cmentarzu przy ul. Lipowej, obok swojej matki. Zaznaczył również, że chce być skremowany. Transport - nawet urny - był wówczas kosztownym przedsięwzięciem.
- Pracownik KUL-u, który był wówczas w Hiszpanii, owinął urnę prześcieradłem i udało mu się w walizce przewieźć prochy wuja do Londynu - wspomina Adam Tomanek. - Stamtąd trafiły do Lublina. Zgodnie z wolą zmarłego, Józef Łobodowski spoczął obok matki. Mszę odprawili najwyżsi dostojnicy kościelni, a orszak pogrzebowy zgromadził wiele osób.
Konkurs na spikerów
We wrześniu 1952 roku ruszyło „prawdziwe” Radio Lublin.
Wcześniej jednak młody dziennikarz Adam Tomanek stanął przez komisją egzaminacyjną w konkursie na spikerów radiowych. Chętnych było 1,5 tysiąca z całej Polski. Pan Adam przeszedł pomyślnie egzamin i uzyskał 15. ocenę.
- Trzeba było przeczytać m.in. tekst w dwóch językach obcych - wspomina. - Wybrałem niemiecki, bo nauczyłem się go podczas wojny i francuski, który opanowałem jedynie fonetycznie. Do dzisiaj nie wiem, o czym czytałem, ale pochwalili mnie za akcent - śmieje się.
Po egzaminie dostał też propozycję pracy w warszawskim radio. Był tylko jeden warunek: musiał mieć gdzie mieszkać w stolicy. A to, w Warszawie, zaledwie 7 lat po wojnie było dla chłopaka z Lublina prawie niemożliwe. Wrócił do domu.
Redaktorem naczelnym radia w Lublinie został Tadeusz Chabros. - Był moim wzorcem i nauczycielem - wspomina pan Adam. - Miał wspaniały głos. Dziś niewielu radiowców może się pochwalić taką barwą głosu jak on. Wspaniały człowiek.
Zaczynali w 20 osób. Dwie z nich miały wyższe wykształcenie. Ale prawie wszyscy należeli do partii: oprócz pana Adama. Pierwsza audycja w Radio Lublina prowadzona przez Adama Tomanka nie była zbyt skomplikowana. W obecności I sekretarza Komitetu Wojewódzkiego PZPR Waldemara Kozdry, przeczytał kilka wiadomości, potem „puścił” uroczysty marsz i na tym się zakończył debiut.
Jakie piękne kwiaty
Przez kolejne lata relacjonował nie tylko imprezy sportowe; zajmował się wszystkimi najważniejszymi wydarzeniami w regionie, był i jest do dzisiaj ekspertem od rolnictwa na radiowej antenie.
Skąd u pana, typowego mieszczucha zainteresowanie sprawami wsi? - Przez wiele lat ludzi ze wsi byli traktowani jako ta gorsza część społeczeństwa. Mówiono o nich z lekceważeniem, że to gorsza kategoria itd. A to nieprawda, dlatego zająłem się problemami wiejskimi, jeździłem po różnych wsiach, rozmawiałem z nimi i przekonałem się, że rolnictwo to taki sam zawód jak każdy inny i że są wśród nich często ludzie o wiele bardziej inteligentni i „światowi” niż wielu po kilku fakultetach - tłumaczy redaktor Tomanek. - A merytorycznie do programów przygotowywałem się podglądając m.in. podręczniki córki, która wówczas studiowała na Akademii Rolniczej.
Redaktor Tomanek otrzymał wiele listów i podziękowań od samych rolników, którzy często podkreślali jego fachowość. On sam do dzisiaj wspomina dowcip jednego z rolników, z którym przeprowadzała wywiad koleżanka z innego radia. Ona sama miała mgliste pojęcie o rolnictwie.
Rozmowa odbywała się na polu:
- Jakie piękne kwiaty! - rzuciła dziennikarka
- To specjalna odmiana, sprowadzona z Zachodu - odpowiedział rolnik wskazując ręką na uprawę…rzepaku.
Wpadki
Przez 67 lat pracy trudno ich nie mieć. Pierwsza, poważniejsza miała miejsce podczas otwarcia pomnika na Majdanku. Relacjonujący uroczystość wyczytywał z kartki nazwiska oficjeli, którzy przyjechali wtedy do Lublina. I Bogu ducha winny Tomanek odczytał nazwisko jednego z sekretarzy PZPR, który akurat to usłyszał. Tyle, że był wtedy przy radioodbiorniku w Moskwie...
Innym razem był na otwarciu pierwszego szybu kopalni Bogdanka. Edward Gierek, I sekretarz PZPR i ówczesny premier Piotr Jaroszewicz wygłaszali przemówienie, stojąc w ogromnym wykopie. Dziennikarzy nie wpuszczono na dół.
- Nie było wyjścia, musiałem mieć nagrane przemówienie - mówi Tomanek. - Spuściłem kabel z mikrofonem i zacząłem nagranie. W pewnej chwili zsunęła się osłona mikrofonu i wpadła do przygotowanej zaprawy z cementem. Struchlałem. Ochrona także. Pierwsza ich myśl, to pewnie było, ż to może jakaś bomba. I wtedy Jaroszewicz rozładował sytuację, wziął oprawkę do ręki, coś zażartował i podrzucił do góry w moją stronę. Potem, na spokojnie, pomyślałem, co by było, gdybym jej nie złapał, a ta spadła na jego głowę. Ale i tak, jak przyjechałem do redakcji, to wszyscy już wiedzieli o tym incydencie.
Kilkadziesiąt lat temu nie było w radio taśm z nagranymi dźwiękami. Nagrywano je na bieżąco, na żywo. Tak też było podczas jednego ze słuchowisk. W pewnym momencie scenariusz przewidywał odgłos szczekającego psa.
- Dzisiaj to może pan sobie wybrać dowolne szczekanie: małego, dużego psa, warczenie, skowyt - tłumaczy redaktor. - Wtedy zdaliśmy się na naszego pianistę, Ryszarda Schreitera, który przyprowadził na nagranie swojego psa. W odpowiednim momencie, na znak swojego pana, pies miał zaszczekać.
Kiedy przyszedł ten „moment”, pies dał plamę na całego. Wyszedł spod fortepianu i kiedy pan dał znak, obsikał nogę instrumentu i z powrotem się położył.
Pierwszy magnetofon
Początkowe audycje były nagrywane na żywo. Dlatego każdy spiker był wcześniej dokładnie „prześwietlany”, żeby uniknąć wpadki, bo - a nóż - komuś przyjdzie na myśl, żeby wykorzystać ten fakt i rzucić do mikrofonu kilka niepochlebnych uwag pod adresem rządu?
W latach 50. ubiegłego wieku dziennikarze otrzymali pierwszy magnetofon szpulowy, którego wynalazcą był Polak; Stefan Kudelski. Miał jedną wadę: ważył 26 kg.
- Kiedyś musiałem nagrać dźwięk na meczu Lublinianki - mówi Adam Tomanek. - Samochodu służbowego wtedy jeszcze nie mieliśmy (pierwszy służbowy samochód lubelskie radio dostało do spółki z kielecką rozgłośnią - przyp. aut.). Miałem za to motocykl. Razem z operatorem zapakowaliśmy go na siedzenie i we dwóch dopchaliśmy go na stadion. Dopiero gdzieś w latach 60. używaliśmy japońskich magnetofonów, było one lżejsze już o 23 kg.
Zarobki
Kiedy jego żona dowiedziała się, że pierwszy angaż o pracę da mu 400 zł miesięcznie, to się ubawiła.
- Zmieniła zdanie, kiedy pokazałem jej po latach pasek z pensją - mówi dziennikarz. - Ona, jako księgowa zarabiała ok. 3 tys. zł, a ja - bywało - że miałem cztery razy tyle. To były dobre czasy. Dzisiaj dziennikarze zarabiają marne grosze; to jeden z najgorzej opłacanych zawodów, do tego niepewny. W każdej chwili mogą być zwolnienia, roszady itd.
Wspomnienia
Pan Adam o polityce nie chce rozmawiać. Nie interesuje go. Śledzi na bieżąco wydarzenia w kraju i na świecie, ale ich nie komentuje. Wciąż jest aktywnym dziennikarzem, współpracuje przy audycjach - jakże by inaczej - rolniczych.
Lubelszczyznę poznał wzdłuż i wszerz. Był w każdej większej miejscowości.
Mimo słusznego wieku i lekko już zmienionego głosu, wciąż jest to sam redaktor Tomanek z jego słynnym „Halo, tu Polskie Radio Lublin” i z nierozłącznym beretem na głowie.
Adam Tomanek podkreśla, że rodzina to skarb. Jego skarbem jest syn Stanisław, który jest pierwszym koncertmistrzem skrzypiec w Operze Narodowej w Warszawie oraz córka Ewa, nauczycielka biologii i przyrody w jednej z lubelskich szkół oraz dwójka wnucząt i para 3-letnich prawnucząt.