Podopieczni Domu Dziecka? Mogą sobie mieszkać, ale gdzie indziej! Eksmitowani za niepłacenie czynszu? Byle nie w naszej dzielnicy!
- To przede wszystkim efekt niewiedzy - mówi dr Ireneusz Siudem, psycholog z UMCS. - A niewiedza rodzi lęk o siebie i o swoje bezpieczeństwo.
A taki lęk mogą budzić nawet zwykłe dzieci.
Co zaniżą dzieci
Wrzesień, 2006. Grupa mieszkańców ul. Kilińskiego nie zgadza się na to, by w ich sąsiedztwie zamieszkały dzieci z Domu Dziecka. Na ich potrzeby władze miasta kupiły budynek mieszkalny w zacisznej dzielnicy domków jednorodzinnych.
I przestało być tam spokojnie, ale nie z racji hałaśliwych dzieci. To dorośli rozpętali wrzawę. - Przez takie sąsiedztwo nasze domy stracą na wartości - krzyczał do kamery Polsatu jeden z mieszkańców Sławinka.
Ale przeważały inne argumenty. Protestujący na wyścigi zapewniali o swej trosce o dzieci i podkreślali obawy, że kupiony przez miasto budynek nie będzie odpowiedni dla podopiecznych Domu Dziecka.
- To jest reakcja w pewnym sensie zrozumiała - stwierdza Siudem. - Tym ludziom po prostu wydaje się, że większość lublinian na negatywną opinię o wychowankach Domu Dziecka. To ich subiektywna ocena, bo gdyby się temu bliżej przyjrzeć to okazałoby się, że większość społeczeństwa nie ma takich obaw.
Za biedni by mieszkać
Pani Anna (imię zmienione) mieszka w należącym do miasta lokalu socjalnym. Nie trafiła tu z własnej woli. - Po prostu nie byłam w stanie opłacić mieszkania. Miałam do wyboru zanosić pieniądze na pocztę, albo wykarmić dzieci. Pan jak by wybrał? - pyta kobieta. - Za zaległości sąd kazał mnie eksmitować. Długo nie było dla mnie lokalu socjalnego, aż pewnego dnia przyszedł komornik i przewiózł tu wszystkie moje rzeczy. Czy mi żal? Owszem, bo poczułam się nagle jakaś gorsza. Ale tylko na krótko. Wszędzie można się odnaleźć, byle mieć w sobie wystarczającą siłę.
Takich wyroków, jaki miała pani Anna jest w Lublinie jeszcze wiele. Władze miasta powinny zapewnić lokale socjalne kilkuset rodzinom. To nic, że dłużnicy zalegają rozmaitym spółdzielniom, a nie miastu. Sąd orzekł, że samorząd ma zapewnić tym ludziom dach nad głową.
Kolejka jest spora, lokali nie ma. Takie mieszkania mają powstać m.in. przy ul. Mireckiego w lubelskiej dzielnicy Dziesiąta. Zbuduje je gmina. O ile protesty sąsiadów nie okażą się skuteczne. Mieszkańcy Dziesiątej zbierają podpisy pod protestacyjnym pismem do prezydenta.
- Zaraz zaczną się pijackie burdy. Już mieliśmy takie przygody z częścią lokatorów tego baraku - mówi pani Zofia wskazując na baraki z mieszkaniami komunalnymi. To w miejscu tych baraków mają stanąć bloki mieszkalne.
Bezdomny jest gorszy
Podobny konflikt trwa na Starym Mieście. Do jednej z kamienic ma wprowadzić się pięciu bezdomnych mężczyzn ze schroniska przy Dolnej Panny Marii. Czterej to emeryci i renciści. Piąty pracuje.
Na mieliznę bezdomności nie wyrzuciła ich wódka, ale życiowe sztormy - Jeden stracił dom po rozwodzie. Innego nie przyjęła córka. Nie spali po klatkach schodowych i nie zaznali meliniarskiej bezdomności - mówi Wojciech Bylicki, prezes Bractwa Miłosierdzia im. Brata Alberta.
O melinie nie ma mowy także teraz. Zasady korzystania z lokalu są twardo określone: za pijaństwo grozi utrata prawa do mieszkania. Lokal ma służyć usamodzielnieniu i wzięciu odpowiedzialności za swoje życie. Tyle, że to niepożądani sąsiedzi.
- Na dole jest biblioteka. Obok zaraz przedszkole. I jak oni tu się mają wprowadzić? Mogą sobie iść gdziekolwiek indziej - zaprotestowała głośno Urszula Duda, jedna z lokatorek kamienicy.
Starych mieszkańców wziął w obronę Zarząd Dzielnicy Stare Miasto. Ten stwierdził, że z serca Lublina nie można robić dzielnicy socjalnej, że mieszkanie tutaj powinno oznaczać prestiż.
- Nie chcemy blokować pomocy tym ludziom, tylko dlaczego lokuje się ich w świeżo odnowionej kamienicy, w mieszkaniu o dużej wartości rynkowej? - pyta Zofia Popiołek, przewodnicząca zarządu.
- To kwestia stereotypu, w myśl którego takim grupom ludzi przypisuje się cechy, które mogą sprawić nam krzywdę - mówi Siudem. - Często osobom bezdomnym przypisuje się zachowania patologiczne i przestępcze. Pijaństwo. To niestety również wina mediów, które informując o pewnych zdarzeniach wzbudzają sensację. Jeżeli coś zdarzyło się w grupie bezdomnych, to zaraz ludzie przenoszą sobie to na całą grupę. Gdy bezdomny, albo homoseksualista dopuszcza się przestępstwa nie trzeba zaraz w tytule pisać, że czyn popełniła osoba niemająca mieszkania, albo o odmiennej orientacji seksualnej.
Gej nie uczy
Od skazy strachu nie jest wolny nawet KUL. Tu burza rozpętała się, gdy władze uczelni wprowadziły nowy regulamin pracy.
Zgorszenie części wykładowców wywołał nowy paragraf zakazujący jakiejkolwiek dyskryminacji w zatrudnianiu, dostępie do awansów i szkoleń m.in. ze względu na orientację seksualną.
- Czy pan sobie wyobraża funkcjonowanie katolickiej uczelni z dewiacjami wśród nauczycieli? - oburzała się Alina Rynio, szefowa NSZZ "Solidarność” KUL. - Wiadomo, że nikt tu nie będzie homoseksualisty zatrudniał i mówił, że zboczenie to nic takiego.
Oburzenie niewiele mogło tu zmienić, bo zapis w uczelnianym regulaminie został niemal słowo w słowo przepisany z kodeksu pracy, który obowiązuje wszystkich pracodawców, niezależnie od tego czy im się to podoba, czy nie.
Trzeba trzymać w tajemnicy
Grupa bezdomnych korzystających z lokalu na takich samych zasadach już od kilku lat mieszka kilka kamienic dalej. I nikt się na nich nie skarży. A budynków z takimi mieszkaniami jest jeszcze kilka. Gdzie? Władze miasta nie chcą tego upubliczniać.
Podobnie było półtora roku temu na Sławinku. - Liczyłam, że adresy domów, do których trafią dzieci pozostaną w tajemnicy - ubolewała wówczas Lidia Goguł, dyrektorka Domu Dziecka.
- Też miałem taki problem. Prowadzę zajęcia z tzw. trudną młodzieżą. Gdy szukałem miejsca na świetlice, niektórzy odmawiali. A przecież sami mogliby z takiej świetlicy skorzystać, bo też mają swoje problemy - mówi Siudem.
Oswojony lepszy
Bo to, co znamy mniej straszy i mniej razi w oczy. Tak, jak pan Sławek, który przez lata był bardzo rozpoznawalną postacią w lubelskiej dzielnicy Czuby. Najpierw mieszkał w samochodzie na parkingu. Później przeniósł się pod most i nieźle się tam urządził. Ściągnął meble, pomalował strop w gwiazdki, na zboczu rozciągnął wyrzucone przez kogoś dywany.
Do butelki zaglądał chętnie, ale burd nie wszczynał. Większość mieszkańców tolerowała go, czy nawet darzyła pewna sympatią. I nie byli zadowoleni z decyzji władz miasta, które chciały sprzątnąć to, co z zewnątrz wyglądało jak śmietnisko, a dla pana Sławka było całym jego dobytkiem.
Niektórzy pod most przynosili jedzenie, inni dorzucali parę groszy na wino. A pan Sławek a to obronił napadniętą dziewczynę, to znów pomógł w naprawie samochodu. Jak dobry sąsiad. - Bo najważniejsze jest to, żeby obie strony zrozumiały, że nawzajem mogą sobie pomóc - mówi Siudem.