Przyjeżdżają do Kazimierza na chwilę i... zostają na lata. Dla urody miasteczka. Dla przyjaciół. Albo też rozpoczynając tu życie od nowa. Wygrywa na tym miasteczko.
Znakomitym przykładem przybysza, który pokochał Kazimierz i odcisnął na nim swoje piętno, jest – zmarły niedawno – Adam Kaczmarek. Autor pomysłów na obudzenie z posezonowego letargu kazimierzan, jak i zdobycia pieniędzy na rewaloryzację Kazimierza oraz Janowca.
Dalej: Cezary Garbowicz, który zasłynął najpierw galerią Bohema, a potem dobrej sławy i pomysłów Konfraternią Malarzy.
Katarzyna Sikorska, to nie tylko szefowa prężnego Kazimierskiego Ośrodka Kultury, ale i dobry duch społecznych przedsięwzięć.
Zaś Stefan Przesmycki zdobył serca dzieciarni i dorosłych rozmiłowanych w wodniackich imprezach.
Tadeusz Michalak (z „tych” Michalaków, współtwórców kazimierskiej kolonii malarskiej) powrócił ostatnio z Warszawy i – choć owocnie zatrudnia się jako architekt – z sercem i udanie prezesuje Towarzystwu Przyjaciół Miasta Kazimierza Dolnego. Wydaje też znakomity „Brulion Kazimierski”.
I proboszcz fary, ks. Tomasz Lewniewski. Otworzył on szeroko drzwi świątyni i plebani przed ludźmi sztuki. Najszerzej przed podobnymi mu entuzjastami ratowania fary.
To dzięki nim, po przeprowadzonej rewaloryzacji, ostatnie Boże Narodzenie świętowano w ufundowanych przez Kazimierza Wielkiego murach, którym już nic nie zagraża.
Tu jednak chciałbym opowiedzieć o Annie i Ryszardzie Nowickich. Ludziach znanych mi z dziennikarskiej łączki od lat, których bliżej poznałem dopiero teraz, gdy – już bez zawodowej zadyszki – przysiedliśmy przy kawie, w świąteczne popołudnie.
Połączyła ich wróżka
Było to tak. Jej poprzednie małżeństwo rozpadło się. Bez wiary myślała o przyszłości. Wtedy koleżanka z warszawskiej redakcji, w której pracowała, opowiedziała jej o starej kobiecie, która w rewanżu za pomoc w wyniesieniu bagażu z pociągu, zaprosiła ją na „postawienie kart”. To, co usłyszała od niej, sprawdziło się...
Hanka, bardziej dla zabicia czasu, aniżeli z wiarą, że dowie się czego nie wiedziała, poszła pod wskazany adres. Karty tarota, pięknie zrobione jeszcze w czasie powstania warszawskiego, przepowiedziały: „Mężczyznę swego życia poznasz w podróży”.
Wkrótce wybrała się do swojego rodzinnego Kazimierza Dolnego. Na Małym Rynku, koło kiosku z rybami, oko w oko stanęła z Ryśkiem, kolegą ze studiów na KUL. On też był poobijany przez życie. Także jego małżeństwo rozpadało się...
Kilka lat później, na obrzeżach Kazimierza, zbudowali wspólny dom, w którym opowiadają mi teraz historię swego życia.
Ech, kabarety...
Anna Sułkowska-Nowicka: – Po kądzieli jestem kazimierzanką. Od kiedy pamiętam, tutejsi z wyższością spoglądają na obcych zachwycających się ich miasteczkiem. Tak jak by to oni je zbudowali! Ale młodzi uciekają w świat, przyjeżdżają tylko na wakacje.
Podobnie było ze mną. Gdy w 1951 r. szłam na studia, wybór uczelni był łatwy: KUL. „Oportuniści” z Kazimierza nie mogli i nie chcieli studiować gdzie indziej. Zdecydowałam się na polonistykę.
Wśród kolegów moją uwagę zwrócił pewien Rysiek. Tym jednak, że ... rozpaczliwie wręcz nie radził sobie z fonetyką. Usiłowałam mu pomóc, ale stwierdził, że „polonistyka jest jego pomyłką życiową” – i rzucił studia.
Ryszard Nowicki: – Już w czasach szkolnych zacząłem pisywać do gazet. Polonistykę na KUL traktowałem jako przepustkę do dalszej kariery. Nadziałem się jednak na głoski dźwięczne i bezdźwięczne, przednio- i tylnojęzykowe. Brrr! Do dziś
na samo wspomnienie słabo mi się robi.
A jako, że zaproponowano mi etat w „Życiu Lubelskim” (mutacji „Życia Warszawy”), bez żalu pożegnałem się z fonetyką.
Anka: – Moja kariera studentki KUL też miała szybki i dramatyczny dla mnie finał. Odwiedził mnie funkcjonariusz Urzędu Bezpieczeństwa i zażądał współpracy. Inaczej – groził – ja sobie popamiętam... Uciekłam na Uniwersytet Warszawski.
Po jakimś czasie dotarła do mnie wiadomość, że powstaje Studencki Teatr Satyryków. Znalazłam się wśród jego założycieli, obok Andrzeja Jareckiego, Jarosława Abramowa, Andrzeja Drawicza, Zosi Merle, później Agnieszki Osieckiej i innych znakomitych autorów i aktorów. Ja byłam „za wykonawcę”, początkowo tekstów Ireny Kwiatkowskiej, czy Hanki Bielickiej, udostępnionych nam przez Syrenę. Później mieliśmy własne.
Rysiek: – Na fali popaździernikowej „odwilży” powstał „Kurier Lubelski” , w czym miałem swój udział i w którego zespole wyżywaliśmy się, opisując zakazane dotąd rewiry naszej rzeczywistości. Ale chyba z kolegą Andrzejem Malinowskim pewnego razu przesadziliśmy, skoro spokojny zazwyczaj
redaktor naczelny Leszek Gnot wyrzucił nas,
śląc za nami: „– Ten tekst nadaje się do kabaretu!”
Czemu by nie? – pomyśleliśmy wtedy z Andrzejem i ...założyliśmy „Czarta”, dychający do dziś, najstarszy lubelski kabaret, przez który przewinęło się później wiele aktorskich i tekściarskich znakomitości.
Anka: – A co było potem? Po podyplomowych studiach dziennikarskich pracowałam najpierw w Bibliotece Narodowej, potem: w Centralnej Agencji Fotograficznej, robiąc teksty do fotoreportaży, Interpressie, „Przyjaciółce”. Założyłam też rodzinę, trzeba się więc było nią zajmować.
Rysiek: – Przez cały czas nie rozstawałem się z dziennikarstwem. Chociaż z Lublina wyjechałem do Olsztyna, potem był Gdańsk (a właściwie całe Wybrzeże, zważywszy zasięg „Tygodnika Morskiego”, który redagowałem), a w ostatnich latach mojej pracy „Kobieta i Życie” w Warszawie. Natomiast po zamieszkaniu w Kazimierzu stałem się tutejszym rezydentem „Dziennika Wschodniego”.
Z widokiem na Kazimierz
Od spotkania przy kiosku z rybami, wywróżonego przez starą kobietę, upłynęło jeszcze kilka lat, zanim zdecydowali się na zawarcie małżeństwa. Musiały najpierw zniknąć siniaki nabite przez życie, musiał – zadecydowali – stanąć ich dom.
Józek Miłosz, dobry duch ubogich artystów, poszukujących tu „niedrogich i ładnych działek”, zawiózł ich do sąsiadującej z Kazimierzem Cholewianki, gdzie gospodarz miał na zbyciu spłachetek grzybowego lasu, z widokiem – jeśli ma się dobre oko i takąż wyobraźnię – na Kazimierz. Finał wiadomy.
Ze swojej górki widzą, co się w miasteczku dzieje. A jako, że dziennikarskie pióra nie całkiem zardzewiały, korespondencje idą w świat. Uradowała ich – dla przykładu – wieść, że w Kazimierzu ma powstać nobilitujące go kolegium sztuk pięknych. Zdenerwowała zaś reakcja niektórych miejscowych, którzy pożałowali na ten cel kawałka działki. Także ich opinia, wyrażona m.in. w „Gazecie Puławskiej”, sprawiła, że w Kazimierzu rozległo się Gaudeamus.
Nie przebierają w słowach.
Ryszard: – Takie działania, bez wyobraźni i wręcz kołtuńskie, inspiruje tutejsze Stowarzyszenie Kupców! Najświeższym tego przykładem niedawna kampania wyborcza na burmistrza i do Rady Gminy.
Anna: – Ludzie, w swojej dobroduszności, albo i naiwności, dają się złapać na lep haseł demagogicznych, obiecujących gruszki na wierzbie. Ale szybko spadają łuski z oczu. I udaje się odróżnić ziarno od plew.
Na szczęście.