Baba ma kalamitkę, chłop oliwiarkę. Jak baba piszczy, to chłop ją musi posmarować - mówi Marek Kuna
W południe w Bychawie majowe słońce grzeje na całego. W miejscowej lodziarni czekoladowe gałki idą jak ciepłe bułeczki. Pod warzywniak podjeżdża bordowa olimpia. Rocznik ‘49. Skórzane siodło, klasyczna lampa na dynamo. W oczach Marka Kuny, z którym myszkujemy po zaułkach miasteczka, zapalają się ogniki. - Rowery to moja miłość. Pamiętam, jak kierownik szkoły podstawowej w Teresinie powiedział nam, że baba ma kalamitkę, chłop oliwiarkę, jak baba skrzypi, to chłop musi ją posmarować. Tak się zaczęło - wspomina Kuna. Rocznik ‘51. Czarne bojówki, kamizelka.
Śladami Barbry Streisand
- Miasto oddało ją Żydom, Żydzi puścili w prywatne ręce. Dziś jest tu prywatny skład budowlany. Ale wejdziemy - mówi Kuna. Po pustym placu plącze się mały kundelek. Ani żywego ducha. Kuna odbija drewniany drąg, skrzypią drzwi. Promień światła przecina ciemne wnętrze. Najpierw widać wirujące drobinki kurzu, potem kawałki macew.
- Najpierw zdewastowali ją Niemcy, potem zrobiono tu remizę straży pożarnej, był warsztat samochodowy, a teraz widzicie - pokazuje Kuna. Nad salą modlitewną dziewięciopolowe sklepienie, pusta wnęka po Aron ha-Kodesz i ścienne malowidła. W górze szamocze się ptak, który wpadł tu za nami. - I pomyśleć, że bohaterka słynnego filmu "Yentl” według powieści Singera tu chodziła do chedaru - mówi Kuna. Zamyśla się i dodaje. - Zagadek i tajemnic jest w Bychawie więcej.
Smak Teresina
- Urodziłem się w Lublinie. Jak byłem mały, ojciec zabierał mnie na walki bokserskie do hali sportowej przy Lubartowskiej. Tam, gdzie teraz jest duży sklep. Kiedy rodzice się rozstali, wylądowałem u babci w Teresinie - zaciąga śpiewnie.
Dzieciństwa smak? Zakwas w dzieży, chleb w piecu, podpłomyki. - I jabłka w sadzie. Najpierw były papierówki. Potem brzączki, czerwone, cętkowane. Kosztele, kantówki. Najmniej lubiłem cytrynówki, szczypały w podniebienie - opowiada.
Ze specjałów babci Tekli pamięta jeszcze pierogi z owocami, wyjętymi z nalewek. - Kręciło się po nich w głowie - śmieje się Kuna.
W domu był też niezły zwierzyniec. Od araba Pająka, przez wilka, barany skaczące na owce. - Zew natury miałem na widoku.
Południca
- Zdarzyło się to w samo południe. Zapadła cisza, aż nagle zerwał się wiatr i uniósł słup wirujących liści. W liściach zobaczyłem zwiewną postać kasztelanki, o której opowiadają legendy w Bychawie. Aż ciarki przeszły mi po krzyżu - mówi Kuna.
Chodzi o postać kasztelanki Ewy Gałęzowskiej, która wychowywała się na bychawskim zamku. W 1767 roku wyszła za mąż za starszego o 15 lat Stanisława Kossowskiego. W 1774 roku Kossowscy zamieszkali na stałe w Bełżycach i związali się z tym miastem na prawie pół wieku.
- I zaczęli wydawać bale, sławne na cały kraj. Kasztelanka uwielbiała tańczyć, ludzie mówią, że zostało jej to po śmierci. I, że jak się ją spotka, to poprowadzi skrajem przepaści - mówi Kuna.
Dziś ruiny zamkowe upodobali sobie zakochani.
O godz. 14 zamkowe zaułki wypełnione były po brzegi westchnieniami.
Trafiło się nawet miłosne uniesienie.
Rowery
- W domu zawsze były rowery - mówi Kuna.
W wojsku też. Po studiach Kuna trafił do Wyższej Szkoły Oficerskiej Wojsk Rakietowych i Artylerii im. gen. J. Bema w Toruniu, strzelał z katiusz, zaliczył poligon w Drawsku i zimę stulecia. - Dostałem szkołę. Miałem dwa wyjścia. Zostać w armii albo wrócić do domu. Złożyłem mundur, zdałem pistolet i do Teresina.
Ślub, wyjazd z Teresina do Bychawy. - I zostałem. Żyję tu ponad dwadzieścia lat - śmieje się Kuna. - A rowery zastępują mi konia. Najpierw było bobo. Potem ambasador. Półwyścigówka Albatros, na której przyjechałem z Ryk do Lublina.
Trafiłem do Janka Cytawy, kolarza z Lublina, który nauczył mnie składać rowery. Na starej ramie Mir z 1957 roku zrobiłem sobie pierwszego górala. Dokupiłem dwa. Teraz mam pięć rowerów.
W cieniu aniołów
- W olszynach zaczajam się na zimorodka. Buduje tunel w ziemi, tam gniazduje - opowiada z zachwytem. Czatuje, żeby podejrzeć, co robi myszołów, krogulec i kowalik.
Potem jedzie nad Morskie Oko w Bychawce. I nad Czarne źródło. - Ma dwa metry średnicy, jest czarne jak noc, głębokie nad miarę. Chodzą słuchy, że wciąga zwierzęta, a nawet ludzi - mówi Kuna.
W Bychawce parkuje przy kościele, żeby któryś raz zobaczyć ołtarze z lubelskiego kościoła św. Michała, rozebranego przez mieszczan lubelskich.
Wchodzimy do kościoła. Ołtarze po odnowie. Ale najciekawsza historia jest jeszcze przed nami. - Tu był jeszcze główny ołtarz z fary. Z Chrystusem. Poszedł do kościoła w Starej Wsi.
Jedziemy do Starej Wsi. Za chwilę w wiejskim kościółku zacznie się nabożeństwo majowe. Po lewej i prawej stronie prezbiterium dwa złocone anioły i puste miejsce po ołtarzu, który jest w konserwacji w Lublinie.
Po lewej stronie Ukrzyżowany. Kiedy wisiał w lubelskiej farze, modlili się do niego polscy królowie.
Teraz cichutko wisi w Starej Wsi.
- Jak poszedł do konserwacji, to miał na sobie siedem warstw farby. Aż w końcu ukazały się krople krwi z biczowania - opowiada ks. Stanisław. Skromny, prosi, żeby nie podawać jego nazwiska. - Jak tu przyszedłem na parafię, znalazłem anioły w drewutni. Przydeptane w ziemię, zawalone dechami. Wyjąłem, schowałem, zawiozłem do konserwacji. Cud, że nie przepadły.