I nie tylko lubelskiej, bo "nasi” dostawcy lewego paliwa zaopatrywali kontrahentów ze Śląska. A ci mieli kolejnych wspólników.
Agencja ochrony i lewe paliwo
Henryk M. miał prawo się zdenerwować, bo na stacji paliw w Lublinie, należącej do Marka W., kupił aż półtora tysiąca litrów oleju. Przewoził towar klientowi. Silnik jego volvo przerwał pracę. Rozgrzał się, a z rury wydechowej leciał gesty dym.
Policja zabezpieczyła paliwo na obu stacjach Marka W. Zbadało je laboratorium Orlenu. Paliwo nie trzymało norm, a jego używanie mogło doprowadzić do uszkodzenia aparatu wtryskowego układu zasilania.
Dostawcą paliwa do stacji Marka W. była… firma ochroniarska Leona Z. z Lublina, jak się potem okazało, główne ogniwo lubelskiej "paliwówki” i superhurtownia dla mniejszych odbiorców. Jak wskazywała nazwa "Agencja Bezpieczeństwa”, firma zajmowała się ochroną mienia i osób. Paliwem zaczęła handlować w 2001 roku. Tę część działalności pod osobistą pieczą miał sam prezes Leon Z. W paliwowe interesy wciągnął go Andrzej Z., który w tej branży działał już od dawna.
Leon Z. zmiękł podczas śledztwa, dzięki czemu udało się odsłonić mechanizmy działania paliwowej mafii i dotrzeć do jej kolejnych ogniw.
Mieszali jak popadnie
Interes się opłacał, bo komponenty można było sprowadzić z zagranicy znacznie taniej niż gotowe paliwo.
Musieli wiedzieć
Czy ich właściciele mieli świadomość, że kupują a potem sprzedają lewe paliwo.
- Jeśli ktoś im przywoził paliwo tańsze więcej niż 15 groszy na litrze niż w Orlenie, to musieli wiedzieć, że legalne ono nie jest - powiedział w śledztwie jeden ze świadków zorientowany w branży paliwowej.
Cuda w fakturach
Przekrętowi towarzyszyło tworzenie fałszywej dokumentacji księgowo-finansowej. Bo z dokumentów musiało wynikać, że komponenty paliw gdzieś się rozpływają a w ich miejsce pojawia zwykły olej i benzyna.
- Zakładano sieć firm, które rzekomo odsprzedawały sobie komponenty, wystawiały fałszywe faktury, tak żeby taki towar "zgubić” w dokumentacji - mówi prokurator prowadzący śledztwa paliwowe.
Łańcuszek
- Niektórzy odbiorcy sami tworzyli łańcuch firm, żeby ukryć, co rzeczywiście działo się z komponentami - mówi prokurator. - Za innych brała to na siebie agencja ochrony, która "przepuszczała” towar przez swoje "słupy”.
Część odbiorców lewego paliwa nie miała pojęcia co kupuje. Dostawali faktury, z których wynikało, że paliwo jest jak najbardziej legalne. W ten sposób nieświadomymi odbiorcami blendowanych komponentów stało się kilka firm drogowych z Lubelszczyzny a nawet…straż pożarna. Kupowała paliwo od dostawcy, który tworzył je z wymieszanych komponentów. Kierowcy strażackich samochodów skarżyli się, że paliwo jest złej jakości i straż zrezygnowała z tego dostawcy.
Blendował ojciec z synami
Tymczasem oleje były zlewane do zbiorników, mieszane i sprzedawane jako zwykłe paliwo. Różniło się od zwykłego: miało ciemniejszy kolor, było gęstsze. Silnik przy uruchamianiu dymił, zapychały się filtry. Olej się rozwarstwiał.
Kierowcy z takiego paliwa zadowoleni nie byli. Ale w stacjach paliw w mniejszych miejscowościach, gdzie trafiało lewe paliwo, zaopatrywali się głównie właściciele samochodów starszych roczników. Ich auta nie wymagały paliwa najwyższej jakości a kierowcy usterki w pracy silnika tłumaczyli tym, że samochód ma już swoje lata.
Lubelskie prokuratury w sprawach paliwowych oskarżyły kilkadziesiąt osób, niektóre z nich są już po wyrokach. Ostatnio do sądu wpłynęła prawa Leona Z., który dobrowolnie poddał się karze. Prokuratorzy docenili, że opowiedział jak wyglądał proceder i zgodzili się na wyrok w zawieszeniu: pięć lat więzienia na dziesięć lat. Ma za to uregulować należności podatkowe - ponad dwa miliony złotych.