Nie ma w nim nic z wielkomiejskiego zadęcia. Być może dlatego, że podróżując po świecie, wystawiając w Berlinie, Nowym Jorku, czy Warszawie, ciągle czuje się mieszkańcem rodzinnych Walił. Czas dzieli pomiędzy kolejne realizacje, zajęcia na Akademii Sztuk Pięknych i... hodowlę kur.
Stacja Waliły. To tu, w niewielkiej podbiałostockiej wsi kształtowała się wrażliwość Leona Tarasewicza. Potrafi mówić o tym godzinami.
– Waliły stanowiły zaplecze gospodarcze grodu w Gródku, który należał do Chodkiewiczów. Grzegorz Chodkiewicz, syn Aleksandra, przyjeżdżał do Lublina podpisywać Unię Lubelską. Na pewno był w kaplicy Św. Trójcy, a w Muzeum Lubelskim na obrazie Jana Matejki można zobaczyć jego brata Jana. To ten na poduszce, który łapie się za głowę... – Leon świetnie zna historię. To jedna z jego pasji.
Był przewodniczącym Białoruskiego Zjednoczenia Demokratycznego, członkiem władz samorządowych, tworzył gazetę, do której pisał, rysował i robił zdjęcia, opiekował się zespołem rokowym.
Miłością jego życia jest jednak malarstwo. I pomyśleć, że o mały włos zostałby leśnikiem.
Niezwykle popularny, w rodzinnych Waliłach nie funkcjonuje jako artysta.
– Tam, na wsi, ludzie
nie rozumieją mojej sztuki.
Gdy zaczynam rozmowę z kolegami pod sklepem, to słyszę: „Ty, Leon, tymi paskami to nieźle robisz w konia tych w Warszawie. I oni jeszcze od ciebie to kupują!”
Świadom osiągniętego sukcesu, przyjmuje go z ogromną pokorą. A w ogóle – to czym jest sukces?
– Po powrocie ze studiów mama mi powiedziała: „Widzisz synku – i po co tyle się uczyłeś? Nie masz ani pracy, ani pieniędzy, chodzisz w tych walonkach po lesie z psem. Po polsku nie nauczyłeś się rozmawiać. Po co to wszystko?” Dla mojej mamy studia nie były oznaką prestiżu. Dopiero potem, kiedy zacząłem jeździć samochodem, ludzie zaczęli myśleć, że jednak chyba jakiś sukces osiągnąłem. Ale teraz każdy jeździ samochodem...
Od samego początku jego malarstwo zdominowała abstrakcja – nawet wtedy, gdy tworzył pejzaże, z czasem eliminując z nich elementy „zbędne”, zastępując je uproszczonymi motywami, które czerpał z natury.
Tak powstawały obrazy
przedstawiające bruzdy zaoranego pola, drzewa, ptaki, paski, które niebawem miały zejść z płócien i zawojować ściany, podłogi, uliczne place i budynki. Paski to niemal znak firmowy Tarasewicza. Barcelona, Sztokholm, Nowy Jork, Londyn, Wenecja, Warszawa to miasta, w których znaczył swoją artystyczną obecność „opakowując” zabytkowe pałace, czy zalewając pomieszczenia kipiącym barwami betonem, jak podczas ubiegłorocznej wystawy w Zamku Ujazdowskim.
A skąd ta miłość do ptaków?
– Wychowując się na wsi, pochodząc z rodziny robotniczej, miałem dużo czasu, widziałem, gdzie są jakie gniazda, do jakich ptaków należą.
Później była hodowla gołębi. Gdy zaczął prowadzić aktywne życie wystawiennicze, musiał odłożyć na bok swoje zainteresowania ornitologiczne, aż do momentu, kiedy trafił do Niemiec.
– Tam odkryłem świat kur. Na przykład taką rasę, która nazywa się Polish hen. Sprowadziłem je z Ohio, przez Nowy Jork. Ostatnio przywiozłem dwie pary Bojownika tureckiego. Mam też parę ptaków, które nazywają się Ajam-Cejami i są całe czarne. Oprócz tego, że mają czarne pióra, mają też czarne kości i mięso.
• Ale nie zjada pan tych kur?
– Na razie nie zjadłem.... (śmieje się).
Jako hodowca nie czuje się jeszcze spełniony. Jest jeszcze tyle ras... tyle książek do napisania. Nakład ostatniej, której jest współautorem, już dawno się wyczerpał.
Agnieszka Kiszczak
Leon Tarasewicz
ur. w 1975 r., jeden z najzdolniejszych polskich malarzy debiutujących w latach 80., laureat licznych nagród, m.in. Nagrody Cybisa, Paszportu Polityki. Malarstwo Tarasewicza dla Lublina odkryła Galeria Biała w 1985 r. Od tego czasu artysta przyjeżdża tu bardzo często. Najnowsze prace Leona Tarasewicza można oglądać w Galerii Białej do 20 lutego.