Granat wybuchł za wcześnie i odłamkami poranił chorążego Zbigniewa Budzyńskiego z Chełma. Od tamtej pory żołnierz przeszedł dziesięć operacji, rehabilitacje, zabiegi. Dziś ma dwa marzenia: móc samodzielnie pójść do kiosku po gazetę i wziąć na ręce swojego syna
- Pieniądze poszły na leczenie, dojazdy, rehabilitacje - mówi jego żona Renata. - Teraz są tylko długi.
Granat wybuchł za wcześnie
Choć od wypadku minęły ponad cztery lata Zbigniew Budzyński z trudem porusza się o kulach: ma niesprawną rękę i nogę. W głowie ciągle nosi odłamek granatu. Ma 33 lata, ale już nigdy nie będzie w pełni sprawny. Cieszy się jednak, że żyje, bo dosłownie otarł się o śmierć.
W październiku 1998 roku pojechał ze swoim dywizjonem przeciwpancernym na poligon do Lipy koło Stalowej Woli. Mieli ćwiczyć strzelanie z granatników. Karabin z nasadzonym na lufę granatem trzymał kapral. Chorąży był amunicyjnym. Kapral ukląkł, załadował granatnik, odbezpieczył broń i nacisnął spust. Wtedy nastąpiła eksplozja. Granat wybuchł tuż przy lufie karabinu.
- Nie wiem, co się stało. Usłyszałem wybuch i urwał mi się film - opowiada Zbigniew. - Ocknąłem się w karetce. Słyszałem głos lekarza, który mówił: "Trzymaj się, Zbychu! Nie rób nam tego...”. Ja sam nic nie mogłem mówić.
Kapral wyszedł z wypadku z niewielkimi obrażeniami. Chorążego Budzyńskiego przewieziono na oddział intensywnej opieki medycznej szpitala w Stalowej Woli. Miał rozerwany pień mózgu. Utworzył się krwiak. Lekarze nie ukrywali, że stan pacjenta jest bardzo ciężki. Nie było wiadomo, czy w ogóle przeżyje.
- Gdy usłyszałam słowa lekarza, poczułam się tak, jak gdyby ktoś uderzył mnie obuchem w głowę. Pamiętam, że powiedziałam do lekarza: "Mózg? To niemożliwe!”. Byłam przerażona - wspomina żona.
Lekarze: będzie żył
Minęły tygodnie, zanim okazało się, że będzie żył. Ale potem pojawiła się obawa, że Zbigniew nie będzie w stanie w ogóle się poruszać. Nie będzie też mówił. Taka wiadomość, dla młodego, aktywnego dotąd mężczyzny, to prawie jak wyrok śmierci.
- Był jak dziecko - wspomina jego żona. - Wszystko trzeba było przy nim robić. Z czasem zaczął odzyskiwać głos. Ale na początku tylko bełkotał. Nikt nie potrafił go zrozumieć. Tylko ja - choć sama nie wiem, w jaki sposób - wiedziałam, co chce przekazać.
Po długim czasie udało mu się wypowiedzieć pełne słowo. Jeszcze nieporadnie i z trudem wysylabizował: "Cze-ko-la-da”. Dzisiaj Budzyńscy potrafią się już z tego śmiać.
- Rzeczywiście zabawne, że akurat takie słowo wybrałem. Ale wtedy tak mi się chciało czekolady, że musiałem to powiedzieć - tłumaczy Zbigniew.
To, że Zbigniew zaczął mówić, było jedną z nielicznych szczęśliwych chwil, które przytrafiły się Budzyńskim w tym okresie. Zbigniewa wozili od szpitala do szpitala. Poza Stalową Wolą leżał w Tarnobrzegu, Wrocławiu, Lublinie i Chełmie. Wszędzie towarzyszyła mu żona Renata.
- To były trudne dni - wspomina. - Nasza córeczka chodziła wtedy do zerówki. Nie miałam jej z kim zostawiać. Najgorzej było, kiedy mąż leżał we Wrocławiu. Byłam sama w obcym mieście. Nie miałam pieniędzy na hotel i taksówki. Czasem brakowało nawet na jedzenie. Ale musiałam z nim być. Po prostu musiałam. Nawet wtedy, gdy był nieprzytomny, wierzyłam, ze czuje moją obecność.
Nikt nie zawinił
Dochodzenie w sprawie wybuchu przeprowadziła wojskowa prokuratura. Doszła do wniosku, że do eksplozji doszło na pewno nie z winy żołnierzy. Przyczyn nie ustalił też Wojskowy Instytut Techniczny Uzbrojenia w Zielonce. W ciągu dwóch lat był to już drugi przypadek wybuchu granatu na lufie. Za pierwszym razem też nie było wiadomo, dlaczego doszło do eksplozji.
- Granat miał tyle lat, co ja, pochodził z 1969 roku - mówi Zbigniew.
Zbigniew wrócił do domu. Jednak nie na długo. W nocy zaczął się dusić. Znowu szpital. Do domu odesłano go z rurką w krtani. Chodził z nią 2,5 roku. W tym czasie cały czas poddawał się rehabilitacji, najpierw we Wrocławiu, później w Chełmie. Od chwili wypadku przeszedł 10 operacji. Stracił zęby. Podczas zabiegu usuwania rurki z krtani niezbędne okazało się wycięcie jednej ze strun głosowych. Teraz Zbigniew mówi z trudem, każde słowo to dla niego wysiłek. Wkrótce czeka go jeszcze jedna operacja, plastyka głowy.
Sąd nierychliwy
Wojskowa komisja lekarska stwierdziła u chorążego 100-proc. utratę zdrowia. Wojsko za jeden procent zapłaciło 317 zł. Potem jeszcze podwyższyło odszkodowanie, które razem z wypłatą od ubezpieczyciela wyniosło ponad 50 tys. zł. Wojska uważa, że na więcej nie pozwala ustawa o świadczeniach przysługujących w razie wypadków związanych ze służbą wojskową.
W czerwcu 2001 Budzyńscy skierowali do Sądu Okręgowego w Lublinie pozew o wyższe odszkodowanie. Sprawa trafiła do wydziału cywilnego, który najpierw doszedł do wniosku, że powinna być rozpatrywana w wydziale pracy. Potem decyzja została zmieniona. Sprawa znowu jest w wydziale cywilnym, który zdążył do tej pory tylko ściągnąć dokumentację lekarską ze szpitali. Ostatnia rozprawa odbyła się w połowie kwietnia.
- Teraz mąż jedzie do sanatorium. Trzeba było zbierać pieniądze, kosztują dojazdy na rehabilitację i utrzymanie diety - mówi. - Skąd na to brać? A w sądzie ciągle słyszę, że sprawa czeka na wyznaczenie terminu.
Kilka dni temu wyznaczono termin kolejnej rozprawy na 18 grudnia.
Pomimo wielu trudów i wyrzeczeń, jakie przeszła ich rodzina w ciągu ostatnich lat,
Renata potrafi się cieszyć.
Z tego, że jej mąż żyje, że dzieci nie straciły ojca. Żałuje tylko, że bezpowrotnie zamknęło się przed nim wiele możliwości. Już nigdy nie będzie sprawny, nie będzie pracował. Choć porusza się o kulach po mieszkaniu, to nie ma mowy o wychodzeniu na dwór. Zbigniew po wypadku ma lęk przestrzeni.
Zapytana o marzenia, Renata odpowiada bez namysłu:
- Chciałabym, żeby mąż był taki, jak dawniej. Zdrów jak ryba. Ale wiem, że to niemożliwe...
A Zbigniew? Ma wiele marzeń. Mówi o dwóch najprostszych:
- Chciałbym wyjść sam do kiosku po gazetę, o tutaj, niedaleko... I jeszcze - żebym mógł wziąć na ręce mojego syna.