3 października 1939 roku 10-letni wówczas Janusz Cyfrowicz stał na balkonie rodzinnego domu w Kamionce. Widział kłęby dymów nad Kockiem. – Nasi się jeszcze biją – usłyszał od ojca. To był jego pierwszy kontakt z bitwą i kleeberczykami. I początek życiowej pasji
Janusz Cyfrowicz zebrał setki relacji kleeberczyków, rozmawiał z miejscowymi, którzy walki widzieli na własne oczy. No i dobrze poznał rodzinę generała Kleeberga.
Krajobraz po bitwie
Kamionka pod Lubartowem. Takie domy z charakterystyczną werandą, jak ten Janusza Cyfrowicza, widzi się w Sopocie. Wokół alejki, altanki, sadzawka i mostek. Janusz Cyfrowicz prowadzi do domku z jedną izbą. Na ścianie, w centralnym miejscu, portret generała, obok zdjęcia z uroczystości upamiętniających bitwę.
Cyfrowicz zniszczony Kock zobaczył dopiero niemal rok po zmaganiach żołnierzy w kampanii wrześniowej, kiedy wraz z matką przyjechał tam szukać wieści o ojcu zabranym przez Niemców. To był prawdziwy krajobraz po bitwie. – Pełno cegieł na rynku. W kościele zawalony dach, gruzu na pół metra – wspomina.
Żeby o nich nie zapomnieli
Drugie spotkanie z echami bitwy było już w wojsku. Janusz Cyfrowicz stacjonował w Podlodowie, był medykiem eskadry lotnictwa. Pilot zabrał go do samolotu i z lotu ptaka pokazał las Hordzieżka pod Kockiem naszpikowany lejami po niemieckim bombardowaniu. To tam stacjonowała część zgrupowania Polesie.
Potem była przerwa aż do przeczytania broszury, która opowiadała o zabłąkanej grupie żołnierzy pod Kockiem. Nieporównywalnie więcej informacji przyniosła książka Marka Sadzewicza "Ostatnia bitwa kampanii 1939”. Wtedy Cyfrowicz postawił sobie cel: zrobić wszystko, żeby pamięć o naszych żołnierzach spod Kocka była ciągle żywa.
Bitwa
Samodzielna Grupa Operacyjna "Polesie” pod koniec września znalazła się na terenach pomiędzy wojskami niemieckimi a sowieckimi. To dawało nieco swobody na przegrupowanie sił. Wojska Kleeberga składały się z oddziałów różnych formacji, które po dołączeniu do sił generała stworzyły 17-tysięczne ugrupowanie.
Drogi do "Polesia” były różne i niejedna nadaje się na scenariusz filmu sensacyjnego.
Tak jak podporucznika, który bój rozpoczynał w Łodzi. Potem wojenna zawierucha pchnęła go do Kowla. Gdy wymaszerowywał stamtąd z oddziałem, ktoś zawołał, żeby skręcić w lewo. Żołnierze maszerowali, maszerowali i… znaleźli się pod Włodawą. Ci, co poszli prosto trafili do niewoli sowieckiej, która dla wielu skończyła się w Katyniu.
Z jeńca na wartownika
Nękany przez Ukraińców oddział szedł na Lublin i zbierał innych niedobitków. – Wkrótce urósł w siłę do tysiąca żołnierzy – ciągnie opowieść pan janusz. – Znalazł się pod Kijanami i połączył z siłami generała.
Żołnierze walczyli w okolicach Adamowa, podporucznik z Łodzi wraz z kolegami trafił do niewoli. Po wyzwoleniu został dowódcą wartowników, którzy w tym samym oflagu pilnowali Niemców.
Cyfrowicz o bitwie rozmawiał z kim się dało i gdzie się dało. Często na kleeberczyków trafiał przypadkiem.
Tak jak u rodziny w Augustowie, gdzie zobaczył ułanów, którzy szli w procesji. Był tam kapral z bitwy pod Kockiem. Ułani początkowo obruszyli się, że Cyfrowicz chciał ich fotografować. W tamtych czasach żołnierze wrześniowi nie darzyli zaufaniem nieznajomych z aparatami fotograficznymi. Ale po pierwszych wyjaśnieniach rozpoczęła się kolejna znajomość i bogate źródło wiadomości o październikowej bitwie.
Tymczasem we wrześniu '39 generał Franciszek Kleeberg szedł z odsieczą okrążanej Warszawie. Pod Włodawą przeprawił się przez Bug. Po kapitulacji stolicy planował dostać się pod Dęblin, gdzie w Stawach była składnica uzbrojenia.
2 października Niemcy wysłali do walki 13. dywizję piechoty zmotoryzowanej. Nadeszła z kierunku Łukowa na Serokomlę i Kock. 2 października doszło do walk. Niemcy zostali zatrzymani.
Następnego dnia polskie oddziały ruszyły na Stoczek i na wioskę Poznań. Jednak 4 października Niemcy wyparli Polaków z Woli Gułowskiej.
5 października SGO "Polesie” przeszła do ataku, by przed nadejściem niemieckich posiłków rozbić 13 dywizję. Udało się przełamać niemiecką obronę w rejonie cmentarza i klasztoru w Woli Gułowskiej i Helenów. Ale generał Kleeberg zmuszony był do wydania rozkazu zaprzestania walk.
Jego armia nie miała już amunicji.
Sztandar ukryty na 40 lat
Tyle o bitwie mówią podręczniki. Pan Janusz historię zna z ust tych, którzy ją tworzyli i widzieli. W Poizdowie znalazł człowieka, który pamiętał jak Niemcy szli na Białobrzegi. Kazali miejscowym leżeć twarzą do ziemi. Znosili rannych, a ścieżka była pełna krwi. I zapamiętał jeszcze, ze Niemcy ukradli mu nowe buty.
Rozkaz kapitulacji nie dotarł do wszystkich oddziałów "Polesia”. Pułk strzelców konnych im. Stefana Czarnieckiego chciał się jeszcze 6 października wydostać z okrążenia. Zdziesiątkowały go niemieckie karabiny maszynowe. Ale wydostało się 30 żołnierzy.
Jeden z nich wyniósł pułkowy sztandar i ukrył go pod Puławami. Sztandar ujrzał światło dziennie po 40 latach.
– I jeszcze taka historia – zaczyna Janusz Cyfrowicz i opowiada o losach kolejnego żołnierza …
Ułani na zawsze
Kleeberczycy po wyzwoleniu z obozów jenieckich zasilili wojska polskie na zachodzie. Potem jedni wrócili do kraju, inni zostali na emigracji. Ale została wśród nich więź, która przetrwała lata. Tworzyli i nadal tworzą koła byłych żołnierzy swego generała, spotykają się na zjazdach, a za trumną niejednego szedł koń z ułańskimi atrybutami.