Przyjechał do Polski po osiemnastu latach pobytu w Stanach Zjednoczonych. Przemierzając ulice Warszawy nie mógł wyjść ze zdumienia: toż to prawie Ameryka! Kiedyś wyjechał w poszukiwaniu lepszego świata. Ten świat przyszedł jednak w miejsce, które opuścił. Tylko czy to rzeczywiście lepszy świat?
Leszek Rak pochodzi z podlubelskich Jakubowic. Do roku 1984 studiował fizykę w UMCS, pracował też jako artysta baletowy w Operetce. Kiedy nadarzyła się możliwość wyjazdu za granicę, skwapliwie z niej skorzystał, podobnie jak wielu Polaków w owym czasie. Po wielu perypetiach udało mu się sprowadzić do nowego kraju żonę i dzieci.
Nowy, wspaniały świat
nie wydał im się wprawdzie rajem na ziemi, ale dość szybko nauczyli się korzystać z możliwości, jakie dawał ludziom, którzy chcą piąć się w górę. Do tego nieodzowne jest dobre wykształcenie, a to kosztuje – i to dużo. Są jednak różne programy stypendialne, które nawet niezamożnym ludziom pozwalają zdobyć cenne dyplomy.
Trudno dotrzeć do tej formy pomocy. Ale i jemu, i żonie się powiodło. Obydwoje dobrze wiedzą, że najważniejsze to bardzo chcieć odmienić swój los i ciężko na to pracować. Żona zdobyła dyplom pielęgniarki, on informatyka na uniwersytecie w Orno w stanie Mein. Teraz mieszkają w tym samym stanie, ale w mieście Augusta. Pracują w swoich zawodach. Leszek Rak ma nawet państwową posadę, jest bowiem informatykiem tamtejszego urzędu skarbowego.
– Synów udało nam się posłać do szkoły katolickiej – opowiada. – To kosztuje, ale ma się pewność, że poziom nauki jest dobry. W prywatnych szkołach amerykańskich uczą lepiej niż w publicznych. Od dobrego wykształcenia zależy całe przyszłe życie, dlatego trzeba inwestować w wykształcenie dzieci.
Teraz synowie już studiują. Czesne za semestr jest wysokie – 35 tys. dolarów. I tym razem udało się im jednak dotrzeć do programów stypendialnych. Dzięki temu płacą „jedynie” po 5 tys. dolarów za jednego chłopca. Niemniej wydatki dają nadzieję na dobrą profesję dla dzieci. A o życie wewnętrzne sami będą już musieli zadbać.
– Amerykańska kultura
jest bardzo powierzchowna – ocenia Leszek Rak. Dla niego zaś ten wymiar życia człowieka jest bardzo ważny. Wciąż tańczy. Teraz już jednak w zespole amatorskim, nie dla pieniędzy, ale dla czystej przyjemności. Nadal muzyka jest jego namiętnością. Pisze też wiersze. Do szuflady. Bo w Stanach rozmawia się raczej o produktach, a nie o poezji.
I być może dlatego tak tęskni za Ojczyzną, którą opuścił, za rozmowami o rzeczach ważnych. Czyta więc Biblię i internetowe wydania polskich gazet, szukając w nich wspomnień świata, który opuścił przed laty. Te najbliższe sercu informacje wyczytuje z internetowej witryny Dziennika Wschodniego. Właśnie w Internecie znalazł ogłoszenie o konkursie poezji i pieśni organizowanym przez ks. proboszcza Janusza Kozłowskiego z parafii w Ludwinie.
To było na dwa dni przed ostatecznym terminem nadsyłania prac. Świat jednak skurczył się niezmiernie w ostatnie dwie dekady i rzeczywiście odległe kontynenty to teraz jedna
globalna wioska.
I chociaż polski Ludwin i amerykańską Augustę dzielą setki tysięcy kilometrów – wiadomości między nimi mogą być przekazywane w jednej chwili. Pocztą elektroniczną wiersz trafił do jurorów na czas. Przesyłka była jedną z kilkuset nadesłanych prac, jedną z kilkunastu nagrodzonych. Jednym z czterech nagrodzonych utworów zagranicznych.
– Kiedy otrzymałem od księdza Kozłowskiego zaproszenie na rozdanie nagród, byłem bardzo zaskoczony – opowiada. – Przede wszystkim dlatego, że od 18 lat nie byłem w Polsce.
Taką okazję żal było zmarnować. Z dnia na dzień podjął więc decyzję o kilkudniowym wypadzie do rodzinnego kraju. Zwłaszcza że na uroczystość rozdania nagród zjechali nie tylko nagrodzeni autorzy z całej Polski, ale również krytycy literaccy, aktorzy serialu „Plebania” oraz warszawscy muzycy. Intelektualna atmosfera spotkania w pełni spełniła jego oczekiwania. Zetknięcie z polskim życiem codziennym było jednak zupełnie niespodziewanym przeżyciem.
– Nie jest już tak, jak było
– opowiadał w naszej redakcji, która rzeczywiście, w niczym nie przypomina redakcji sprzed kilkunastu lat. – Warszawę widziałem krótko, po drodze z lotniska na dworzec. Miałem wrażenie, że wsiadłem do niewłaściwego samolotu i wylądowałem... w Bostonie lub Nowym Jorku. Takie same wieżowce, samochody na zatłoczonych ulicach, ludzie pospiesznie mijający bogate witryny sklepów...
Z nostalgią myślał o Lublinie. Tu jednak jego zaskoczenie było jeszcze większe. Kiedyś był tu jeden sklep z elegancką odzieżą – teraz przy deptaku co krok to „Moda Polska”. A samo miasto zrobiło się takie rozległe i... takie amerykańskie. Nie tylko pośpiech i nowoczesne miejsca handlu oraz bary szybkiej obsługi – dokładnie takie same, jak za oceanem.
Na ulice wyszła bieda.
Kiedyś skrzętnie skrywana lub niewyróżniająca się z jednolitej szarzyzny. Teraz, co krok, na tle dostatku, spotyka się żebraków: kobiety i dzieci, starych i młodych mężczyzn oraz kwestarzy zbierających na najprzeróżniejsze cele. Jak im odmówić, skoro to wszystko rodacy w potrzebie?
– Jestem zaszokowany łatwością, z jaką Polacy poddali się zachodnim modom – mówi. – Naśladują zachłannie Zachód i akurat w tym, co jest w nim najgorsze. To zrozumiałe, że każdy chce żyć dostatniej i że zabiega o dobra materialne. Nie powinny one jednak przesłaniać tych wszystkich wartości, które w życiu tak naprawdę się liczą.
Leszek Rak mówi, że jego rodzina wrosła już w Amerykę.
– Nie moglibyśmy wrócić do kraju, z którego wyjechaliśmy. To już inna Polska...