- Wyjechałem w świat w 1978 roku - mówi Jerzy Rudzki. - Nie za chlebem - dorzuca zaraz.
Szanowny Czytelniku!
Dzięki reklamom czytasz za darmo. Prosimy o wyłączenie programu służącego do blokowania reklam (np. AdBlock).
Dziękujemy, redakcja Dziennika Wschodniego.
Kliknij tutaj, aby zaakceptować
Siedzi przy żelaznym kominku, z którego ciepło rozchodzi się na odległość ręki. Sięga po tytoń, bibułkę, przeciąga językiem po brzegu i sprawnie zwija skręta. - Różnie było, raz lepiej, to znów gorzej - zaciąga się lekko mrużąc oczy. - Po prawie dwudziestu latach wróciłem. Nie do końca wiedziałem, co będę robił, ale tu czekał na nas dom.
Nigdy nie byłem w drukarni
Na blacie obłożonym książkami, pod którym tkwią kaszty ciężkie od czcionek, stoi komputer. Wskazuje na niego trochę niechętnie, jak by krył się z tą robotą niegodną jego pasji. - Zajmowałem się nim, próbując się zbliżyć do tego, co robię dziś - wyjaśnia. - Mogę powiedzieć, że cofałem się od współczesnego składu komputerowego do typografii. Od dzisiejszej elektroniki do tej pięknej techniki druku wynalezionej 500 lat temu, jeszcze za czasów Gutenberga.
To było nowe wyzwanie. - Są ludzie, którzy potrafią te stare techniki i narzędzia wykorzystać twórczo, choć wcześniej tego nie robili. Ja nigdy nie byłem w klasycznej drukarni i nigdy nie widziałem zecera przy pracy. Ale trzeba poznać zasady, reguły i zdobyć wiedzę.
Wszystko się kłóci
Dochodził do tego stopniowo. Czerpał z dziesiątek książek, które teraz złożone na stosie czekają na nowe półki. Spotykał się z ludźmi, pytał i uczył się. Bez jakiejkolwiek nadziei, że stanie się to kiedyś źródłem utrzymania. Takie czasy.
- Litera, znak graficzny towarzyszą nam na co dzień i bardzo blisko - stwierdza prawdę oczywistą. - A przecież widzi się rzeczy szkaradne, które nie wiadomo jak powstały. W jakim stopniu staliśmy się społeczeństwem niewrażliwym na estetykę? Pewnych reguł nie wolno przekraczać. Tego wymaga stworzenie rzeczy ładnej. Czasem sięgam po książkę i już nie chce mi się jej czytać. Nic z tych elementów nie zgadza się z sobą, nic nie pasuje, wszystko się kłóci.
Tak sobie nie jeżdżę
W ciszy pracowni słychać tylko syk tlącego się w palenisku polana i poszczekiwanie psów w ogrodzie okalającym dom. Niemal pieszczotliwie dotyka zgrabnej, żeliwnej ręcznej prasy ozdobionej surowymi ornamentami. - To "Albion” z 1840 roku - mówi z dumą. - To moje marzenie, które się spełniło. Jest najbliższa technice sprzed 500 lat. Sprowadziłem ją kompletną, ale zaniedbaną z Anglii ze starej, zrujnowanej drukarni. Na granicy polski celnik rzucił "I co, tak sobie z tym jeździcie?”.
Zbaraniałem. Co mu miałem odpowiedzieć, że jak coś waży ponad 700 kg, to raczej trudno sobie z tym jeździć.
Zagląda do kilku szuflad, czegoś szuka. Wyciąga niewielkie karty pięknie zadrukowane. Szyfrem? W obcym języku? Jak to czytać? Co drugą literę, do trzeci wers? - Po prostu brałem z worka kolejne czcionki, jedna za drugą i tak powstał zapis.
Zdążyć przed złomiarzami
Kilka worków jeszcze dziś czeka na podłodze. Buszował po starych, zrujnowanych, likwidowanych drukarniach i ratował przed złomiarzami to, co się dało.
- Uratowałem blisko 5 ton czcionek różnego kroju. Mam kilkadziesiąt rodzajów kroju pisma metalowego i 40 rodzajów czcionek drewnianych - wysuwa jedną kasztę po drugiej, gdzie poukładane obok siebie leżą litery pięknie rżnięte w drewnie. Stare, dostojne, szlachetne jak surowiec, z którego powstały, spracowane i choć blisko 200-letnie to wciąż wyraźne.
- Acha - zatrzymuje się chwilę nim zapali skręta. - Te pięć ton czcionek musiałem przebrać, poukładać alfabetycznie, wielkością, krojem...
Druk bibliofilski
Obok druków ulotnych, spod starej drukarskiej prasy wyszedł tomik pięknych wierszy Maryli Wosik. - Trzeba dobrze zrozumieć intencje autora. Przeczytać, przemyśleć, dobrać krój, wielkość. To musi mieć sens, myśl i estetykę. Wiele godzin zajmuje mi skład. Trzeba wiedzieć, gdzie w kaszcie leży jaka litera i nieomylnie po nią sięgnąć. Jak ułożę formę przygotowuję papier. Trzeba go przez dobę moczyć. Lepiej farba wsiąknie. Później zakładam kartkę na prasę i wałkiem, ręcznie nakładam farbę na formę. Cały stół podjeżdża pod tzw. tygiel, ręcznie dociskam i powstaje odbitka - demonstruje po kolei czynności. I dodaje jeszcze, że najmniejszym kłopotem jest czytanie i układanie w formie tekstu od prawej do lewej po to, żebyśmy my czytali od lewej do prawej.
Kartki schną około tygodnia. Tomik w nakładzie 40 egzemplarzy powstaje około 2 miesięcy.
- Dziś o drukach w nakładzie 100 czy 500 egzemplarzy mówi się "bibliofilskie”. Co to za bibliofilskie, jak maszyna wszystko za człowieka robi - wzrusza ramionami. Bibliofilskie to jest zrobione taką techniką, jak 500 lat temu. Tak, jak drukowali benedyktyni w klasztorach, jak do dziś to robią nieliczni wielbiciele rzeczy pięknych i rzadkich.
Wkrótce rozpocznie druk książki poświęconej Samuelowi Tyszkiewiczowi, postaci wielce zasłużonej dla typografii. Uważał on, że papier, ręczny skład, ekskluzywna oprawa nadają książce niepowtarzalny znak ludzkiej wyobraźni, piękna, ducha. Idea Tyszkiewicza jest mu bardzo bliska.
Maria Kolesiewicz
Dom, to jest miejsce, do którego się wraca.
To ten dach, kawałek ziemi, drzewo swoje, może klamka, którą kiedyś spracowaną dłonią trzymał dziadek żony. Dawno. Bo zbudował ten dom wśród pól, sadów, w pobliżu niewielkiego cmentarza przy Unickiej w 1935 roku. Dziadek Magdy już dawno nie żyje, ale ten dach wciąż jest rodzinny.