Wielkie pijawki, małpa na śniadanie i pięć dni drogi
do najbliższej cywilizacji. Mało jest na ziemi równie egzotycznych miejsc, jak dżungla porastająca góry indonezyjskiej części wyspy Borneo.
Zwierzęcy terrorysta
Peter, nasz tragarz i myśliwy, daje znak ręką. Stajemy bez słowa. Przed nami strumień.
Niski mężczyzna w wojskowej panterce zostawia kosz z bagażem, bierze strzelbę i rozmywa się w nadbrzeżnym gąszczu. Wraca pod dobrym kwadransie.
Rozmawia z przewodnikiem Alexem Balangiem. Ten tłumaczy: Peter zobaczył, że woda jest zmącona. Musiały tędy iść zwierzęta. Patrzcie, tutaj są ślady - pokazuje na ziemię. Nam trudno dostrzec cokolwiek. Jelenie musiały uciec przestraszone hałasem robionym przez czworo wędrowców. Ale już za kilkanaście godzin zjedliśmy świeże mięso.
Stary obyczaj nakazuje myśliwym z Borneo dzielić się zdobyczą. Spotykamy trzech łowców, którzy tak właśnie robią. Guya, wesoły myśliwy z długimi włosami związanymi w kucyk i tatuażem na przedramieniu, niesie worek z mięsem upolowanych jeleni i małp. Sięga do worka i wyjmuje spory udziec.
- Strzelam do zwierząt, jestem zwierzęcym terrorystą - żartuje łamaną angielszczyzną. Nasi towarzysze, Peter i Alex, z radością zabierają się za oprawianie mięsa. Po chwili udziec ląduje w dwóch garnkach stojących na ogniu. Choć w ustach czujemy sierść, nie można odmówić poczęstunku.
Czyhają na Twoją krew
Peter i Alex to prawdziwi mistrzowie życia w tropikalnym lesie. Wyszukują liany, które po obcięciu zamieniają się w kran z wodą.
Brak mostu nad strumieniem to też nie problem: wystarczy kilka ściętych drzew i niezwykle wytrzymałe liany do ich powiązania. Z bambusa potrafią zrobić wszystko: stół, kuchnię, kubki, miski czy garnki. Wieczorem wbijają w rzeczkę kilka pansing (wędek). Następnego dnia mamy 13 sporych ryb na śniadanie, obiad i kolację. Do tego ryż i bardzo smaczne warzywa rosnące w lesie.
Wędrując przez gęsty tropikalny las musisz uważać na każdym kroku. Z drzew zwisają kolczaste liany raniące dłonie. Pień na którym chcę usiąść, opanowały wielkie czerwone mrówki po których ukąszeniu noga puchnie na wiele dni. Powietrze pełne jest dzikich pszczół. Jednak nie te stworzenia są najgorsze.
Każdy dzień zaczynamy od podobnego rytuału. W gumowy bucie przewodnik rozrabia tytoń z wodą. Papkę wciskamy w swoje buty i do skarpet. Ma odstraszyć najbardziej perfidne zwierzę w dżungli - krwiożercze pijawki. Obrzydliwe stworzenia, których jedynym celem jest znalezienie szczeliny w ubraniu i przywarcie przyssawką do ciała. Na każdym postoju zrzucamy maczetami po kilkanaście pijawek pełznących po nogach.
Coraz gorzej
Żeby wędrować po tropikalnym lesie, trzeba zaprawy fizycznej, ale przede wszystkim wytrzymałości psychicznej. W dzień z człowieka strumieniami leje się pot. Nie ma czym oddychać, bo wilgotność jest niemal stuprocentowa. W nocy leżysz w hamaku pod moskitierą, a wokół wybrzmiewa szalona improwizacja insektów i zwierząt. Setki najróżniejszych dźwięków, a niektóre niepodobne do żadnych, jakie wcześniej słyszałeś.
Wszystko, co wiecie o dżungli po obejrzeniu "Indiany Jonesa” czy "Krokodyla Dundee”, to prawda. No, prawie wszystko. W filmach nie ma mowy o tym, jak trudno dostać się do miejsc odległych od cywilizacji, gdzie ludzie rzadziej widują białych niż my uczciwych polityków.
Samolot dla odważnych
Najpierw długa prawie 20-godzinna podróż do Jakarty. Później lot na Borneo; do zakurzonego miasta Tarakan. Tam kolejna przesiadka. W głąb wyspy lecimy wysłużonym NC-212-200 z wirnikowymi silnikami. Dwóch pilotów (pada deszcz, więc zatykają chusteczkami higienicznymi szczeliny w kabinie), troje pasażerów i cała masa oklejonych taśmą paczek, pakunków i rur. Jeszcze dwa lądowania, dziesiątki kilometrów nad porośniętymi lasem górami i jesteśmy w Longbawan - malowniczej wsi w sercu Borneo.
To miejsce przypomina miasteczka z Dzikiego Zachodu. Droga z ubitej ziemi, a po obu stronach drewniane domy.
Jakieś dziecko wpatruje się w nasze białe twarze i po chwili z płaczem ucieka do domu. Nikt nie zna angielskiego prócz Alexa Balanga, naszego przyszłego przewodnika.
Czasowstrzymywacz przestaje działać
Z resztą Indonezji łączą Longabawan tylko samoloty. Dróg nie ma. Do najbliższej rzeki - to główne szlaki komunikacyjne na Borneo - dwa dni drogi.
- Kiedyś człowieka przygniotło w dżungli drzewo. Trzeba było zabrać go do szpitala w mieście. Cała wieś zrzuciła się na bilet lotniczy. W mieście zmarł. Trzeba było jeszcze raz dać pieniądze na przelot trumny - opowiada Balang.
Z Longbawan niełatwo się wydostać. Z dżungli wracaliśmy spragnieni cywilizacyjnych udogodnień. Tymczasem klops. W drewnianej budzie gdzie mieści się "biuro” lotniska pani mówi, że miejsca w samolocie są, ale dopiero za pięć dni! Chcąc nie chcąc jeszcze prawie tydzień spędziliśmy we wsi zagubionej wśród porośniętych lasem gór.
Większość mieszkańców Longbawan pochodzi z ludu Dajaków. Są gościnni, uśmiechnięci. Żyją z uprawy pól ryżowych, tego co upolują i znajdą w dżungli. Do niedawna byli samowystarczalni. Teraz potrzebują pieniędzy: na benzynę do skuterów, słodycze i ... telefony komórkowe. Cztery miesiące przed naszym przylotem stanął maszt operatora.
To już naprawdę ostatni moment, żeby odwiedzić serce Borneo.
Więcej zdjęć znajdziesz na www.adventurer.com.pl