Australię podbijali pionierzy i poszukiwacze złota. Miliony emigrantów zachwycały fantastyczne krajobrazy i prawie niezmiennie słoneczna pogoda. Gdy u nas jest zima, tam temperatura skacze nawet do 40 st. C. Kraina aborygenów to kraj spokojnych i wieloetnicznych miast, takich jak Melbourne, Sydney, Adelajda, Perth, Brisbane, Darwin i Canberra. Chętnie zagląda tu ostatnio coraz więcej turystów, w tym także Polaków.
Aborygeni mieszkają na antypodach od tysięcy lat. Świadczą o tym przede wszystkim rysunki na skałach, których wiek naukowcy szacują na ponad 40 tys. lat. Oni sami twierdzą, że pojawili się na ziemi w Czasie Snu (Dreaming Time). Rdzennych mieszkańców Australii jest około 386 tys., co stanowi zaledwie 2 proc. społeczeństwa.
Od przybycia w 1788 r. pierwszych białych kolonizatorów aż do 1967 r., aborygeni byli pozbawieni wszelkich praw - traktowano ich podobnie jak faunę i florę. Jeszcze w połowie XX wieku australijskie władze stanowe stosowały wobec nich przymusową asymilację - siłą odbierały rodzicom tysiące dzieci i oddawały je do domów dziecka, gdzie próbowano wychować je na "białych”. W 1997 r. australijska komisja praw człowieka nazwała tę politykę "ludobójstwem” i nakazała wypłacenie aborygenom odszkodowań.
- Od dłuższego czasu każdy dorosły aborygen otrzymuje tygodniowo od rządu federalnego po 500 dolarów australijskich, to jest ponad 250 dolarów amerykańskich - mówi Edward Lipski, nauczyciel tańca w Sydney. - Sprawia to, że większa część tej ludności nie stroni od alkoholu. Rezultat jest taki, że przeciętny wiek aborygenów obniżył się ostatnio z 45 do 43 lat.
Ludność aborygeńska ma nie tylko własne obrzędy i wierzenia, ale także prawo i system kar. Nikt nie operuje datami, nie stosuje nazwisk. Od 1968 r. aborygeni mają już własną flagę. Jej górny, czarny pas symbolizuje rdzenną ludność. Pas dolny, czerwony, oznacza Matkę-Ziemię. Natomiast żółte koło w środku to Słońce.
Kilkaset plemion używa ponad 250 języków i około 750 dialektów. Znaczna ich część nadal zamieszkuje w buszu, o którym wiedzą wszystko: jakie rośliny można jeść, jakim mleczkiem z łodyg chronić się przed palącym słońcem. Zaskakującym zjawiskiem są aborygeńskie małżeństwa. Niektóre kobiety zakładają rodzinę już w 11 roku życia, a mężczyźni czynią to mając dopiero 28 lat.
Stoi od milionów lat
Tubylcy przez tysiąclecia zatrzymywali się w cieniu Uluru przede wszystkim na odpoczynek. Mężczyźni odbywali tu rytualne spotkania, organizowane były także uroczyste ogólnoplemienne zabawy, podczas których rozstrzygano również spory. W ich trakcie powstawały podziwiane do dziś malowidła naskalne przedstawiające obrzędy, tańce i trofea myśliwskie. To wszystko sprawiło, że Ayers Rock traktowane jest przez aborygenów jako jedno z ich najświętszych miejsc.
Wiele twarzy
Na urwistych zboczach Uluru nie utrzymuje się piasek, co jest jednym z powodów określania go mianem "góry o wielu twarzach”. Zależnie od kąta padania promieni słonecznych i pogody jawi się pełną gamą kolorów - od intensywnie czerwonego, poprzez brąz, do srebrzystoszarego. Aby obejrzeć to zjawisko, każdego dnia skoro świt oraz wieczorem przyjeżdżają tu setki turystów. Widoczne są wtedy emocje, jakie wywołuje u ludzi oglądanie niezwykłego kamienia, dziwne pozy fotografów, usiłujących uchwycić piękno monolitu choćby na klęczkach.
Na Ayers Rock wiedzie 863-metrowy szlak, który w dwóch miejscach jest dość stromy, czasami zaś wymaga podciągania się na zaczepionych łańcuchach. Niektórzy turyści rezygnują z tego wyzwania już na dole, czytając tabliczki upamiętniające tych, którzy chęć zdobycia góry przypłacili życiem. Przeszkodą w pokonaniu tej drogi jest również dość częsty silny wiatr, a w godz. 10-18 również dochodząca do 40 st. C temperatura. Trud wejścia na szczyt rekompensują roztaczające się z niego widoki. Przy bezchmurnej pogodzie można zobaczyć wiele obiektów oddalonych o dziesiątki kilometrów, w tym Mount Olgas, młodszą siostrę Ayers Rock.
- Jestem tu już po raz trzeci, ale za każdym razem Uluru urzeka mnie swoim widokiem - zwierza się Matylda Żukowska, pilotka polskiej grupy. - Nie dziwię się więc, że zawsze spotykam w tym miejscu setki turystów.