Ten hipermarket ma około kilometra długości i po 4 pasma w każdą stronę. Znajdziemy tu około tuzina kantorów, dwie stacje benzynowe i hotel. I co najważniejsze, pomyślano tu przede wszystkim o wygodzie kupujących – nawet nie muszą wysiadać z samochodów. Sprzedawcy sami przyjdą.
Czapka z parasolem
Wyruszamy o szóstej rano. W końcu nigdy nie wiadomo, jak długie będą kolejki na granicy. Tymczasem w Dorohusku właściwie pusto – ledwie kilkanaście samochodów. Polska odprawa trwa około trzech minut. Podjeżdżamy pod ukraiński terminal i... I porażka.
– Zrobili sobie przerwę – informuje nas Tomek, chłopak z Lublina, który od czasu do czasu zagląda na drugą stronę granicy. Po papierosy, alkohol i benzynę. – Robią je dosyć często. Chyba głównie po to, by uprzykrzyć życie przyjezdnym.
Rzeczywiście. Starszy Niemiec w mercedesie z przyczepą campingową biega z papierami od budki do budki, od celnika do celnika. Chciałoby się powiedzieć: od lotniska do lotniska. Bo ukraińscy celnicy mają te wspaniałe – radzieckie jeszcze – wojskowe czapki wielkości małego lotniska. Z największym rondem na świecie, które swobodnie może zastępować parasol.
Zresztą to nie jedyny relikt sowieckiego systemu. Jest jeszcze koszmarna biurokracja. Ale połączona już z kapitalizmem. Bardzo rabunkowym kapitalizmem. Celnicy mogą zażądać jakiejś specjalnej opłaty. A to 5 dolarów, a to kilkanaście hrywien. Oczywiście – bez żadnych kwitków. I lubią się czepiać. Że coś nie przetłumaczone, ze tu pieczątka krzywo przybita, a ten pan to trochę nie podobny do zdjęcia w paszporcie...
Bardzo ważna ulica
Dostajemy „kartę imigracyjną”. Trzeba tu napisać dokąd się jedzie. I to dokładnie. Napisaliśmy Kowel, a tu granicznik się dopytuje, na jaką ulicę jedziemy...
Wreszcie przejeżdżamy – i od razu zaskoczenie. Zaskakuje nas droga. Czteropasmowa, świetnie utwardzona, bez najmniejszej koleiny! A przecież tu codziennie przejeżdżają setki tirów!
Zjeżdżamy z tej drogi do Jagodzina. Malutka wieś, domy drewniane. Biednie.
– Polacy to tu bardzo rzadko zaglądają, choć to pierwsza miejscowość za granicą – mówi Angela Tkaczuk, ekspedientka w sklepie.
To klasyczny wiejski sklep. Są papierosy, trochę chemii, tanie wędliny, mydło i powidło. I doskonale zmrożone piwo z beczki za 90 gr.
Angela prowadzi sklep razem z ojcem. Wystawili pod okap dwie ławki i stolik. Ciągle ktoś tu przesiaduje.
– Jakoś sobie radzimy – mówi Angela. – Ale kilka lat temu było naprawdę ciężko.
Postrzyżyny
To samo mówi Piotr Diruk, kierownik targowiska w Lubomiu, niewielkim mieście 30 kilometrów za granicą.
Piotr ma tu swój gabinet.
– Możecie spokojnie dzwonić do Polski. Mamy dobre połączenia – mówi. – Było ciężko ale jest lepiej – dodaje po chwili. – Rolnictwo utrzymuje ludzi. Pojawiła się własność prywatna. Ale z pracą dalej są problemy.
Na targowisku spory ruch. Sporo też polskich towarów.
– Kupujemy u was chemię, słodycze, trochę tekstyliów – mówi Tatiana, właścicielka jednego ze stoisk. I nie bardzo może uwierzyć, że właściwie cała reszta jest tańsza na Ukrainie.
Fryzjer też się dziwi. On strzyże za 4 zł.
– A u was ile? – pyta. – 15-20 zł? – szybko przelicza na dolary. – To strasznie drogo!
Ano – drogo.
Kobieta ze złotym zębem
Sklep mięsny na targowisku w Lubomiu wygląda jak mała poczekalnia dworcowa. Po dwóch stronach długiego korytarza stoją długie lady. Na nich mięso i słonina. Tu pieniek z siekierą, tam zaparkowany rower. Żadnych lodówek, żadnych zamrażarek. Tylko mnóstwo złota. W uśmiechach sprzedawczyń i kupców. Te złote zęby...
Chyba wszyscy starsi ludzie mają zlote uśmiechy, a ich strój świadczy o tym, że niezbyt przesadnie gonią za trendami w światowej modzie. Wyglądają tak samo, jak w latach siedemdziesiątych. Co innego młodzi mężczyźni: ci albo się upodabniają do swoich ojców, albo mają śliczne, nowe dresy. A młode dziewczyny? Dziwna sprawa... W ogóle nie pasują do tego świata – ładne, zadbane, ubrane z wyszukaną elegancją. Wysokie szpilki, krótkie spódniczki albo obcisłe spodnie. Żakiety, gorsety. Wszystkie wyglądają jak wycieczka zagranicznych studentek.
Facet z jajami
Droga z Lubomia do Kowla też porządna, bez kolein. I bez żadnych zakrętów. Przez 50 kilometrów tylko jeden. Zabudowań też nie widać Od czasu do czasu tylko jakaś droga w bok, do pobliskiej wsi. A tak tylko łąki, lasy; wielka przestrzeń. Tu nie ma polskiej szachownicy pól.
Przy drodze stoją tylko przystanki. Murowane, z patriotycznymi mozaikami. Wszystkie czyste, bez spotykanych w Polsce bazgrołów czy grafitti. Ławki też całe.
Jesteśmy w Kowlu. Duże miasto, chociaż nie ma w nim wielkiego centrum. Na parkingu jegomość w średnim wieku i średniej świeżości. z dużą reklamówką pełną kawioru.
– Kupicie?
Nie kupimy.
Ale pójdziemy do „Salonu Piękności”. W męskiej części pustka. W części damskiej tuzin pracownic i dwa tuziny klientek. Śmiechy, gwar, opary farb, lakierów i żeli. Dziś jest koniec roku szkolnego i ukraińskie licealistki szykują się na imprezy.
Dresiarze tacy sami
W Kowlu szukamy różnic między Polską a Ukrainą. Tu jest Pałac Kultury, wielki teatr, nie mniejsza biblioteka, pomnik wielkiego człowieka z szablą, a na głównym placu dość monstrualna fontanna. Pozostałości po planowej polityce kulturalnej.
Ale ani w domu handlowym czy supermarkecie nie widać, że jesteśmy za granicą. Nawet reklamy podobne: rajstopy reklamuje Justyna Steczkowska. Na gumie do żucia zobaczymy niejakiego Andrzeja Gołotę. A na lodówkach z pepsi colą Beckham, Zidane...
– My się nie zakwalifikowaliśmy – mówi Oleg, barman i muzyk z miejscowej restauracji. – Może następnym razem będziemy na Mistrzostwach Europy?...
Jeszcze tylko obiad (tani i smaczny), mimo problemów ze zrozumieniem menu. Wracamy.
Droga znów pusta. Tylko kilka tirów i zaporożec. W środku pięciu dresiarzy... Gdyby ich wsadzić do malucha albo dużego fiata, wyglądaliby tak samo jak nasi dresiarze.
Polskie koleiny
Na granicy kolejka. Właściwie „przedkolejka”, sztucznie zrobiona przez ukraińskich celników. Kto chce być szybciej odprawiony, musi zapłacić 10 dolarów. Nie spieszymy się, bo to właśnie tu jest ten gigantyczny hipermarket. Po jednej stronie drogi same kantory. Po drugiej kilka niedużych sklepów. Potężny wybór alkoholi i papierosów. Wszystko kilka razy tańsze niż w Polsce. Ale nie trzeba nawet wysiadać z auta. Po drodze krążą sprzedawcy. Na rowerze mają kilka „bazarowych” toreb w kratkę. A w nich głównie alkohol i papierosy.
W końcu dojeżdżamy do odprawy. Idzie dość szybko. Po polskiej stronie. ustawiamy się na pasie dla obywateli UE. Przed nami jeden samochód, ale czekamy ponad kwadrans. Bo żaden polski celnik akurat nie obsługiwał przejścia dla obywateli UE.
A po chwili wpadamy w wielkie koleiny na drodze do Chełma. Czujemy, że jesteśmy już w Polsce...