Katarzyna Trok przyjechała specjalnie ze Sztokholmu, żeby choć parę godzin spędzić z ludźmi nad Zalewem Zemborzyckim.
- W latach siedemdziesiątych pracowałam z pacjentami po urazach na oddziale neurologicznym w sztokholmskim szpitalu - wspomina. - Kiedyś zobaczyłam, że samodzielnie, swoimi autami przyjeżdżają do nich ludzie na wózkach. Okazało się, że reprezentują grupę aktywnej rehabilitacji. Pokazują, że można żyć normalnie. Włączyłam się w tę grupę.
Pierwszy obóz
Potem zwrócił się do niej o pomoc lekarz ortopeda, rodak wykształcony w Szwecji. Chodziło o pacjenta Polaka, który miał uszkodzony kręgosłup.
- Tam lekarz nie ma oporów, żeby się przyznać, że na czymś się nie zna - uśmiecha się pani Katarzyna. - Mówi "poproszę o pomoc kolegę”, albo "idź do kogoś innego”. W Polsce najczęściej uważają, że wiedzą wszystko. To był pierwszy impuls, że trzeba takim ludziom w Polsce pokazać nasze metody rehabilitacji.
W 1986 roku zaprosili na obóz do Szwecji 5 Polaków. Rok później przyjechali następni. Wychodziło to jednak dość drogo, więc... - Wspólnie z Marzeną i Wieśkiem Kęcikami z Solidarności uradziliśmy, że lepiej będzie taki obóz urządzić w Polsce. Miasteczko Uniwersyteckie w Lublinie miało optymalne warunki: basen, zakwaterowanie, hala sportowa… wszystko na miejscu - wspomina. - Przyjechaliśmy tu w 1988 roku z instruktorami; pięcioma Szwedami na wózkach i pięcioma chodzącymi. Przywieźliśmy 35 lekkich wózków, o jakich w Polsce tylko można było pomarzyć. I tak się zaczęło.
Byłem rośliną
Najlepiej działa przykład, kiedy zobaczy się na wózku kogoś, kto świetnie daje radę, nie pęka. Wie o tym doskonale Wiesiek Olechowski z Lublina. - Po wypadku 6 lat leżałem w domu - wspomina. - Myto mnie, karmiono, przewracano z boku na bok. Dla aktywnego dziewiętnastolatka to była tragedia. Byłem rośliną i miałem myśli depresyjne. Nikt mi nie powiedział, że mogę inaczej żyć.
Do dziś ma żal do lekarzy, do służby zdrowia, że nie potrafili zmobilizować go, nauczyć, pokazać, jak można dać sobie radę. Kiedyś był stereotyp - inwalida niech siedzi w domu i się nigdzie nie pokazuje.
- W ogóle nie decydowałem o sobie, tylko rodzina i lekarz - dodaje Wiesiek.
U schyłku lat osiemdziesiątych odwiedził go chłopak na wózku. Wjechał sam na pierwsze piętro po schodach. Opowiedział o sobie i rzucił na koniec: "zrób coś ze swoim życiem”.
- Pojechałem na obóz aktywnej rehabilitacji. - Tylko dzięki temu wydobyłem się z łóżka, stałem się aktywny, uwierzyłem w siebie.
Podjął naukę, skończył studia prawnicze, zdał prawo jazdy, uprawia pływanie, ożenił się.
Siłą mnie zabrali
Tadeuszowi Wolszczakowi z Warszawy niedawno urodził się synek. - Dziś przyjechałem do Lublina powspominać - uśmiecha się. - Moim problemem nie jest już to, że żyję na wózku. Ale martwi mnie, że przybywa tych połamańców - mówi, widząc na obozach coraz więcej nowych młodych ludzi.
Przypomina sobie, że na pierwszy obóz aktywnej rehabilitacji zabrali go siłą, ale po turnusie był mocniejszy psychicznie, uwierzył we własne siły. - To mi dało pewność siebie - twierdzi dziś.
Przez dziesięć lat był aktywnym instruktorem. Jeździł do innych i przekonywał, że trzeba nauczyć się innego życia poprzez sport, aktywność, pracę. - Żona chce mieć życie rodzinne - usprawiedliwia się z uśmiechem. - Wróciłem do pracy w zawodzie i już nie udzielam się tak czynnie, ale chciałem się spotkać z kolegami po latach.
Mówi "dzień dobry”
- W szpitalu nikt mi nie powiedział, że nie będę chodzić - opowiada tymczasem Jadwiga Kulesza z Oświęcimia. - Zanim trafiłam na obóz minęło 2,5 roku. Gdyby nie doświadczenie, jakiego tam nabyłam, na pewno bym nie potrafiła walczyć z sukcesem o powrót do pracy.
Pani Jadwiga jest historykiem, pracuje w Muzeum Auschwitz Birkenau w Oświęcimiu. Lata przed "aktywną” wspomina jako złe. Dom nie przystosowany do wózka, nie umiała się sama ubrać, nic zrobić. Płakała.
- Na obozie w ciągu tygodnia to się zmieniło. Pokazali, że mogę zrobić wszystko.
Dziś tańczy, sama robi zakupy, jeździ samochodem, zwiedza świat.
- Najgorzej było, jak ludzie się na mnie patrzyli. Gdy ktoś za długo się gapił mówiłam mu "dzień dobry” - śmieje się. - To było jak zimny prysznic.
Wciąż pamiętam
Mirek Pawłowski przyjechał z Katowic. Przed wypadkiem był alpinistą. - Właśnie szykowała się następna wyprawa, czas uciekał i bez przerwy pytałem lekarzy, kiedy będą mógł wstać z łóżka. Przez trzy miesiące. W czwartym do mnie dotarło, że nie będę chodził.
Później przychodzili go pocieszać koledzy. Każdy z flaszką. Niechętnie wspomina te niedobre lata. Mówi, że przełomem był rok 88, kiedy trafił na pierwszy obóz aktywnej rehabilitacji. Pokazali mu, że na wózku można funkcjonować.
- Nurkuję, latam motolotnią, zaliczyłem krańce wszystkich kontynentów - chwali się Mirek - Od koła podbiegunowego po Ziemię Ognistą, od wschodu po zachód. Teraz wyprawiam się szlakiem wulkanów… To nie jest tak, że rozpaczam, ale pamiętam - dodaje. - Gdy ktoś mówi, że mu dobrze, to oszukuje.
Umiem się cieszyć
A Bogusław Sondej spod Pszczyny twierdzi, że jest szczęśliwy, gdy siedzi na tarasie tylko co zbudowanego domu, patrzy, jak psy baraszkują, jak ptaki budują gniazda na drzewach, które posadził w ogrodzie. Cieszy się każdym dniem. - Miałem 17 lat, jak uległem wypadkowi. Na szczęście, rodzice kazali mi kontynuować naukę. To były trudne czasy, nie było nawet wózków ani instruktorów, którzy pokazaliby jak zadbać o siebie. A dla 17-latka konieczność z korzystania usług rodziców przy myciu i toalecie była bardzo krępująca.
Dopiero na obozie nauczył się co i jak należy robić. To był przełom w kierunku samodzielności.
Na studiach pojechał na pierwszy obóz żeglarski i zaraził się żeglarstwem. Później organizował wyjazdy dla innych. Zaczął nurkować. Jego najnowszym jego hobby jest curling. Drużynowo na mistrzostwach międzynarodowych osób niepełnosprawnych ma trzecie miejsce.
- Staram się tak żyć, żeby być szczęśliwym - mówi. - Nie praca, nie pieniądze są najważniejsze. Trzeba umieć się cieszyć tym, co się ma.
Bez taryfy ulgowej
Z domu w lubelskiej dzielnicy Czuby nad Zalew Zemborzycki Przemek Firlej jedzie wózkiem 35 minut.
- Staram się właśnie o pracę w Orange - mówi. - Czeka mnie rozmowa kwalifikacyjna. Od dwóch lat jeżdżę na czterech kółkach - żartuje. - Skończyłem studium policealne. W szkole i na studiach nie było taryfy ulgowej. Ja też nie lubię protekcji.
Mówi, że już w szpitalu przyjechali do niego ludzie z Grupy Aktywnej Rehabilitacji. Pojechał na obóz, gdzie - jak się śmieje - ćwiczyli go ostro. Bał się, że sobie nie poradzi, ale było świetnie, dużo się nauczył. Teraz jest samodzielny.