Strach pojawia się dopiero wtedy, gdy stamtąd wyjadę. Bo gdy tam jestem, to skupiam się na czymś innym. Staram się go wyprzeć w jakiś sposób, żeby nie przeszkadzał w tym co robię – rozmowa z Kamilem Piątkiem z Włodawy, wolontariuszem jeżdżącym z transportami humanitarnymi dla cywili i żołnierzy broniących Ukrainy.
• Rozmawiamy w środę. Właśnie wrócił pan z kolejnego wyjazdu z pomocą dla Ukrainy.
– Najpierw pojechaliśmy do Buczy, tam zostawiliśmy żywność i leki. A później do Browarów, gdzie zawiozłem sprzęt potrzebny do łączności na froncie. Potem jeszcze pojechaliśmy do Lwowa, tam zostawiliśmy paczki w jednej ze szkół.
• W Buczy był pan już trzy razy. To miasteczko, w którym rosyjscy żołnierze dokonali zbrodni na ludności cywilnej, wymordowali kilkaset osób. Pierwszy raz był pan tam na drugi dzień po jego wyzwoleniu.
– Ciężko opisać słowami, to co tam zobaczyłem. W telewizji nie da się tego zobaczyć, a na żywo jest całkiem inny odbiór. Widziałem mnóstwo ciał, w różnym stanie. Mnóstwo wraków samochodów, zniszczonych domów, sklepów obrabowanych. Są też ślady bytności tych okupantów, takie wręcz żałosne. Nierzadko były miejsca, gdzie spali, jedli i wydalali w jednym pomieszczeniu. Praktycznie jak zwierzęta. Byłem też w takiej prowizorycznej kostnicy, gdzie zaczęto zbierać wszystkie znalezione ciała. Widziałem wiele zabitych dzieci. To był taki najbardziej szokujący obraz, najbardziej dla mnie poruszający. Jak widzę zwłoki dorosłego człowieka, to oczywiście ta reakcja jest, ale gdy widzi się dziecko, to dosłownie burza wewnątrz człowieka się robi. Jest mnóstwo skrajnych reakcji.
• A udało się porozmawiać z kimś z ocalałych mieszkańców?
– Może nie było między nami takiej typowej rozmowy. Ale mimo że na pierwszy rzut oka widać, że nie jestem stamtąd, to taką bardzo częstą reakcją ludzi jest to, że po prostu podchodzą i przytulają się. I zaczynają płakać. Słów może nie ma w tym dużo. Ale jest wiele takich reakcji po prostu ludzkich.
• Nie boi się pan jeździć w takie miejsca?
– Zagrożenie było i nadal jest. W zasadzie na całym terenie Ukrainy wciąż spadają bomby, kilka dni temu mieliśmy taką sytuację we Lwowie. Nigdy nie wiadomo gdzie się trafi. Mi się jak na razie zdarzyły trzy takie sytuacje, gdzie byłem bardzo blisko bombardowań, ale na szczęście nic się nie stało. Mam nadzieję, że nadal się nie stanie, ale ten strach dalej gdzieś jest. Ale strach tak naprawdę pojawia się dopiero wtedy, gdy stamtąd wyjadę. Bo gdy tam jestem, to skupiam się na czymś innym. Staram się go wyprzeć w jakiś sposób, żeby mi nie przeszkadzał w tym co robię.
• Ma pan bliską rodzinę?
– Tak, żonę i dwoje dzieci.
• I żona tak bez problemu pana puszcza?
– Wiadomo, że na początku były głośne dyskusje na ten temat, ale ona też rozumie, że jeśli ja mam do tego predyspozycje, to powinienem to robić. Ja też potrafię się tam już odpowiednio zachować, nauczyłem się wielu przydatnych rzeczy. Chociażby taka bardzo prozaiczna sprawa, jak zachowanie na posterunku. Dojeżdżając do posterunku na drodze trzeba włączyć światła awaryjne, oczywiście zwolnić, kiedy jedzie się nocą, włączyć światło w samochodzie.
• Sprzęt i inne dary, które pan wozi, w jaki sposób są zbierane?
– Część udaje się kupić za pieniądze, część dostaję od darczyńców, czy sponsorów z zagranicy. To są kontakty osób, które mi pomagają, gdzieś tam słyszeli o mnie. Wielu darczyńców jest też z mojego miasta, czyli Włodawy. Ale czasem się zdarza, że robię wyjazdy aż do Gdańska po zaopatrzenie.
• Jak to wszystko się zaczęło?
– Pojawiła się konieczność pomocy, mogłem sobie na to pozwolić, żeby wsiąść w samochód i pojechać. W ubiegłym roku wróciłem z pracy za granicą. W Polsce jeszcze nie zorganizowałem sobie nowej pracy, więc zająłem się tym. Na samym początku była tylko ewakuacja ludzi z okolic Kijowa czy Zaporoża. Współpracowałem z Kamilem z okolic Częstochowy. Nigdy w życiu się wcześniej nie widzieliśmy, pierwszy raz spotkaliśmy się na granicy. Skontaktowała nas Patrycja, która zorganizowała także zbiórkę na paliwo. Tak we trójkę na początku działaliśmy. Potem ten chłopak musiał wrócić do swoich zajęć, a ja zacząłem już jeździć sam. Założyłem własną zrzutkę na paliwo. Na samym początku zaopatrywałem się w hali w Korczowej. Tam był punkt recepcyjny, gdzie było dużo pomocy, którą można było brać i wozić dalej.
W międzyczasie zauważyłem, że jest bardzo dużo potrzeb, a niewiele tej pomocy dociera w odleglejsze miejsca Ukrainy. Żołnierze na przykład nie mieli na czym spać, nie mieli karimat czy śpiworów. Często nie mieli też co jeść. A potem Agnieszka z Włodawy, która pracuje w szpitalu, zorganizowała taki magazyn. Miała wielu znajomych gdzieś za granicą, w Niemczech, którzy jej przysyłali różne dary. Pojawiła się też Hania z Jastrzębiej Góry, która zorganizowała zbiórki u siebie na Pomorzu. Oprócz żywności, medykamentów i ubrań, były też na przykład agregaty prądotwórcze, które były wysłane do szpitali polowych pod Charkowem czy Mariupolem, kiedy jeszcze można było tam dotrzeć. Do Kijowa woziłem pompy do filtrowania krwi, więc takie dość skomplikowane i drogie urządzenia też się udało skądś zdobyć.
• Pan stara się dotrzeć do miejsc, które bezpośrednio najbardziej potrzebują pomocy.
– No niestety często pomoc trafia na zachód Ukrainy, a już na wschód niewiele jej dociera. Kiedy byłem w Buczy i Irpieniu zaraz po wyzwoleniu, to tam były potrzeby ogromne. Trzy razy udało się zawieźć pełne busy różnych rzeczy. Jak byłem tam wczoraj, to zauważyłem, że Ukraińcy bardzo dobrze sobie radzą. Drogi są już przejezdne, w pewnych miejscach pojawia się już elektryczność, drogi były uprzątnięte, budynki nie nadające się do użytku są wyburzane. Już coraz więcej pomocy tam napływa, bo ludzie się przekonują, że już można tam pojechać w miarę bezpiecznie. Więc to fajnie działa, ale nadal trzeba ich wspierać. A ja już teraz myślę, że mój następny wyjazd to będzie na południe Ukrainy, w okolice obszarów okupowanych.
• Jak udaje się tam panu dotrzeć?
– Dostaję dużą pomoc od ukraińskich wojskowych. Skupiam się bardzo na tym, żeby właśnie im jak najbardziej pomóc, ponieważ jakby nie patrzeć, to jeśli oni nie dadzą rady, to pomoc cywilom też może być pewnym momencie zbyteczna. Dlatego dla mnie, to taki pierwszy punkt na liście pomocowej, żeby zaopatrzyć właśnie ich. Bo to oni odpowiadają za to, żeby ci cywile byli bezpieczni, oraz my jako wolontariusze, którzy tam jeździmy.
• W internecie prowadzi pan zrzutkę na paliwo. W jaki jeszcze sposób można wesprzeć to co pan robi?
– Zrzutka oczywiście jest ważna, bo paliwo kosztuje. Ale bardzo ważna jest też pomoc materialna. Może to być żywność, która jest łatwa w przygotowaniu, czyli puszka, konserwa, którą można na ogniu podgrzać. Do tego latarki, baterie. Poza tym jeśli ktoś ma dostęp do takiego sprzętu, to oczywiście noktowizory, agregaty, termowizory, drony z termowizją, kamizelki taktyczne, rękawiczki, gogle, czy odzież, np. buty poza kostkę, bo ci żołnierze niejednokrotnie chodzą np. w trampkach albo adidasach. Długo tych butów nie ściągają, więc medykamenty potrzebne przy urazach, otarciach. Leki na przeziębienie, przeciwbakteryjne. Ale także odzież typu dres, dżinsy, koszulka, klapki, trampki czy piżamy. Te rzeczy są potrzebne dla żołnierzy hospitalizowanych, bo gdy trafiają do szpitala, to są rozbierani z munduru. I nieraz nie mają się potem w co ubrać. Ale tak naprawdę przyda się wszystko, cokolwiek by się nie dało zabrać, to się wszystko przyda. Jak ktoś chciałby pomóc, to zapraszam do kontaktu na Facebooku, albo przez zrzutkę. Można też do mnie dzwonić na numer 884-705-218.
• Pomaga pan Ukraińcom. Nie boi się pan dziwnych telefonów czy SMS-ów od ich wrogów?
– Mój numer telefonu Rosjanie już mają. Dostawałem jakieś dziwne wiadomości w języku rosyjskim, czy nawet po polsku tłumaczone, z informacją że jestem pod obserwacją. Ale myślę, że to nie jest za bardzo szkodliwe. Chociaż oczywiście zagrożenie może być realne. Ale teraz to schodzi na dalszy plan.
Wsparcie dla akcji pomocowej Kamila Piątka - zrzutka.pl/5j46mf (tytuł zrzutki: W obronie Ukrainy)