Przeczytali na tablicy ogłoszeń w urzędzie pracy, że zakład stolarski poszukuje pracowników. Pojechali. Choć zakład znajduje się w miejscowości odległej aż o 35 km - wrócili zadowoleni. Żona właściciela obiecała im pracę przez 3 miesiące z wynagrodzeniem po 700 zł miesięcznie.
Wydawało mi się to zbyt piękne, aby było prawdziwe. Zadzwoniłam do znajomych. Nie wyrażali się oni pozytywnie o właścicielu warsztatu. Powiedziałam to chłopcom, ale nie bardzo chcieli mnie słuchać. Kusiły ich zarobki...
Pracowali po 10 godz. dziennie. Kilka razy zdarzyło się, że i po 24 godz., bo musieli wyrobić się na czas z produkcją skrzynek, które miały być dostarczone poprzez jakąś firmę czy zakład w Warszawie do Niemiec. Niepokojąc się, dzwoniłam do zakładu, bo nie wiedziałam, co dzieje się z synem.
Pracowali bez umów, bo żona właściciela zakładu ciągle zmieniała terminy ich sporządzenia. W końcu syn przyniósł nabazgraną (bo pismem nazwać tego nie można) umowę o dzieło - bez pieczątki zakładu i podpisu. Odczytałam z niej, że miał zarobić... 100 zł brutto.
Po miesiącu pracy syn i koledzy nie dostali pieniędzy. Żadnych: ani obiecanych 700 zł, ani tych widniejących na umowie 100 zł. Pracowali chyba jeszcze ze 2 tygodnie, po czym kazałam synowi porzucić taką pracę. Inni zrobili podobnie. Żona właściciela obiecała, że im zapłaci, ale na obietnicy się skończyło. Od tamtej pory byli u niej ze cztery razy. Bez efektu. Gdy dzwonią, telefony odbiera... babcia, która pyta, o co chodzi, każe zadzwonić w sobotę, w sobotę zaś w poniedziałek itd. Właściciel zakładu powiedział synowi i jego kolegom, że nic mu nie zrobią, a sądów to on się nie boi. W zakładzie prawdopodobnie pracuje już nowa "zmiana”.
Ostrzeżcie ludzi, nie tylko młodych, by nie dali się tak nabierać pracodawcom!