Zielona rewolucja pokazała, że ludzkość ma skłonność do zachłystywania się technologiami. Zapomniano przy tym o tysiącletnich doświadczeniach rolników i rolniczek, co doprowadziło do tego, że metody te zaczęto bezkrytycznie stosować na całym świecie – rozmowa z prof. Pauliną Kramarz z Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Czym była zielona rewolucja i dlaczego pogorszyła sytuację w rolnictwie?
– Mówi się o dwóch zielonych rewolucjach, bo nawozy sztuczne wymyślono już pod koniec XIX w. Wtedy też zaczęto opracowywać chemiczne środki ochrony upraw. Druga zielona rewolucja, którą ma pan na myśli, polegała na intensyfikacji tych praktyk oraz opracowaniu upraw, które dawały większe plony i były bardziej odporne na różne zjawiska atmosferyczne. Mówiono, że celem jest walka z głodem na świecie.
Stosowanie nawozów sztucznych (zwanych też mineralnymi lub syntetycznymi) wynikało m.in. z tego, że oparto się o prawo minimum Liebiga. Mówi ono, że czynnik, którego jest najmniej, najbardziej ogranicza wzrost roślin. Liebig wymyślił, że rośliny nic innego do życia nie potrzebują, tylko parę składników odżywczych, przede wszystkim fosfor, azot i potas.
Do tego pojawił się naukowiec o niezbyt chlubnej historii, czyli Fritz Haber, który wymyślił gazy bojowe. Oprócz tego Haber opracował też metodę wytwarzania nawozów sztucznych, głównie azotowych. Po II wojnie światowej fabryki broni trzeba było na coś przestawić – więc przestawiono na wytwarzanie nawozów sztucznych i chemicznych środków ochrony roślin (pestycydów).
Pomogło w walce z głodem?
– Dane wskazują, że zielona rewolucja uchroniła przed głodem miliard ludzi. Nie ma jednak danych pokazujących skalę minusów. Na przykład ilu ludzi cierpi z powodu używania nawozów sztucznych, których obecne, nadmierne stosowanie prowadzi do degradacji i wyjaławiania gleb rolniczych.
Wiadomo też, że pestycydy bardzo szkodzą owadom – nie tylko tym, przeciwko którym są używane, ale i tym, które są nam niezbędne do życia, jak choćby zapylacze, gatunki rozkładające martwą materię organiczną itp. A trzeba pamiętać, że owady zapylają około trzy czwarte naszych upraw – stąd też pojawiają się badania naukowe jasno wskazujące, że bez nich grozi nam głód.
Słynny biolog, już nieżyjący Edward O. Wilson, twierdził, że bez owadów przetrwamy parę miesięcy. W tym przypadku technologie, jak nawozy sztuczne i pestycydy, zamiast nam pomagać, coraz bardziej nam szkodzą.
Co więcej, zgodnie z najnowszymi badaniami, m.in. prof. Katarzyny Turnau z mojego instytutu, nawozy sztuczne tak naprawdę nie są nam potrzebne. Wystarczy zadbać to, co jest najważniejsze w ekosystemach również rolniczych, czyli przede wszystkim o glebę, łącznie z jej warstwą próchniczą i zespołami mikroorganizmów.
Dodatkowo, zamiast intensyfikacji chemicznej warto prowadzić ekologiczną intensyfikację (przy zastosowaniu pasów zieleni, miedz czy zadrzewień itp.), wspomagać się biologiczną ochroną upraw (opartą na organizmach, które żerują na niepożądanych m.in. owadach). Wtedy nie potrzebujemy ani pestycydów, ani nawozów sztucznych.
Oczywiście, gdybyśmy stosowali pestycydy i nawozy sztuczne w niskich, można powiedzieć lekarskich ilościach, mogłyby być swego rodzaju wspomaganiem, choćby w krytycznych sytuacjach niedoboru pewnych pierwiastków. Ale raz, że w przypadku prawidłowo funkcjonującej gleby, takie sytuacje prawie się nie zdarzają, a dwa – i jest to najpoważniejszy problem – są one stosowane na zbyt dużą skalę.
Zielona rewolucja pokazała, że ludzkość ma skłonność do zachłystywania się technologiami. Zapomniano przy tym o tysiącletnich doświadczeniach rolników i rolniczek, co doprowadziło do tego, że metody te zaczęto bezkrytycznie stosować na całym świecie, nie patrząc za bardzo na uwarunkowania klimatyczne, glebowe itd. Jednym ze słynniejszych przykładów są Indie, gdzie namówiono rolników m.in. do stosowania nawozów sztucznych. Przez parę lat plon był stosunkowo wysoki, a potem nastąpiło wyjałowienie gleby i jej zasolenie.
Taka jest właśnie specyfika nawozów sztucznych. Szczególnie, jeśli na danym terenie uprawia się cały czas jedną roślinę, przez co zużywa ona wszystkie ważne dla niej substancje mineralnie zawarte w glebie, zostawiając ich z roku na rok coraz mniej.
Niszczona jest warstwa próchniczna, nawozy sztuczne są też toksyczne dla mikroorganizmów glebowych. W efekcie trzeba dodawać coraz więcej sztucznych substancji odżywczych.
Gdy przez takie podejście z gleby w Indiach zrobił się prawie piasek, pojawił się ogromny problem z uprawami. I zaczęło dochodzić do masowych samobójstw, ponieważ rolnicy nie mieli plonów – co oznacza, że nie mieli też środków do życia.
Z tego co czytałem – do 60 tysięcy w ciągu 30 lat. W 2017 r. rolnicy w ramach protestu wyłożyli kości samobójców w pobliżu indyjskiego parlamentu.
I choć do problemu przyczynia się też zmiana klimatu, to zaczęło się od tego, że nowe technologie wtrąciły się w coś, co dobrze funkcjonowało bez nich.
Jak mówi prof. Turnau – zapomnieliśmy, że roślina to coś więcej niż sama roślina, to cały ekosystem, holobiont [organizm wraz z zamieszkującymi w nim lub na nim mirkoorganizmami – przyp. red.]. Tak samo jak człowiek to nie tylko człowiek, lecz także 2 kg bakterii m.in. w układzie pokarmowym, rozrodczym, na skórze.
Podobnie jest z roślinami, które dzięki grzybom mikoryzowym są w stanie lepiej pobierać substancje odżywcze i są lepiej chronione przed organizmami chorobotwórczymi, przez co stają się zdrowsze i bardziej odporne na niekorzystne zjawiska pogodowe (np. suszę) związane m.in. ze zmianą klimatu. Roślina jako holobiont jest powiązana z całym ekosystemem gleby przesyconej mikroorganizmami, drobnymi zwierzętami rozkładającymi martwą materię organiczną (np. dżdżownice, larwy owadów). Oprócz dostarczania roślinom substancji odżywczych, taki ekosystem pomaga też w zatrzymywaniu wody, co również z perspektywy Polski jest kluczowe.
Nawozy sztuczne i pestycydy stosuje się na masową skalę już od kilkudziesięciu lat. Głód na świecie jak był, tak jest.
Niestety, zielona rewolucja pomogła w przekształceniu rolnictwa przede wszystkim w bardzo duże źródło zysku. Nie zlikwidowała głodu, bo głównym problemem był i jest nie brak żywności, a jej dystrybucja i organizacja wytwarzania.
Widać to zresztą także po historii Polski i pańszczyzny. Ludność na wsi głodowała wtedy nie dlatego, że były za niskie plony, tylko dlatego, że pan czy pleban zabierał większość żywności. Głównie po to, by czerpać z niej zyski. Podobnie było w innych krajach i częściach świata, gdzie głodowali niewolnicy, a na tym, co wytworzyli, bogacili się ich właściciele. Można też powiedzieć, że to samo dzieje się obecnie – najmniej na wytwarzaniu żywności zarabiają w skali całego globu rolnicy i rolniczki.
Według Organizacji Narodów Zjednoczonych ds. Wyżywienia i Rolnictwa (FAO) przy obecnej ilości żywności jesteśmy w stanie wykarmić 12 miliardów osób. Jeśli mimo to wciąż mamy miliony głodujących, trzeba popatrzeć, co się z tą żywnością dzieje.
I co się dzieje?
– Bardzo ważnym aspektem jest nadhodowla zwierząt. Często mówi się o nadkonsumpcji mięsa, jaj i nabiału, ale ona się skądś bierze. Po prostu hodujemy za dużo zwierząt. Są też badania pokazujące, jak silny jest lobbing koncernów związanych z hodowlą zwierząt. Mówimy o skali porównywalnej z lobbingiem koncernów paliwowych. Ostatnio raport ONZ pokazał też, jak gigantycznie dotowane są fermy przemysłowe i wielkoobszarowe monokultury (szkodliwe dla środowiska i zdrowia ludzi praktyki otrzymują globalnie 87 proc. z 540 miliardów dolarów subsydiów w rolnictwie).
Kolejna sprawa to marnowanie żywności na ogromną skalę. W Polsce w największym stopniu – 60 proc. – odpowiadają za to gospodarstwa domowe. W skali światowej żywność, którą wyrzucamy, mogłaby nakarmić 3 miliardy osób.
Następny aspekt to chorobliwa otyłość, a więc wskaźnik masy ciała powyżej 30 BMI. Osoby takie czegoś zjadły po prostu za dużo, z reguły są to cukier i tłuszcz. Ten cukier i tłuszcz też zostały gdzieś wytworzone, a więc znowu jakieś miejsce na Ziemi zostało przeznaczone zamiast na dziką przyrodę, to na uprawę trzciny cukrowej, palmy olejowej czy hodowlę zwierząt.
Niestety, tego rodzaju praktyki doskonale służą coraz mniej licznym i coraz bogatszym koncernom na różne sposoby związanym z rolnictwem, np. spożywczym i biochemicznym. Im większy obrót żywnością, łącznie z jej marnowaniem, tym większe zarobki.
Dlatego najwięcej złego dzieje się na Globalnej Północy (Europa, USA, Kanada, Rosja, Japonia, Australia, Nowa Zelandia), której ludność stać na kupowanie, ale i marnowanie żywności. Szczególnie łatwo, z powodów kulturowych i historycznych, namówić do konsumpcji mięsa, nabiału i jaja – to osobny, bardzo ciekawy temat omówiony choćby w jednym z ostatnich raportów Greenpeace.
Wystarczyłoby więc przestać hodować tyle zwierząt, przestać tyle wyrzucać, czasami przestać tyle jeść, a wpływ rolnictwa na środowisko byłby znacznie mniejszy. Jeśli do tego wrócilibyśmy do lokalnej, sezonowej żywności i połączenia od nowa upraw roślin z hodowlą zwierząt, byłoby jeszcze lepiej.
Żeby wszystko funkcjonowało w zamkniętym systemie?
– Tak. Jeszcze raz podkreślę: przede wszystkim minimalizujmy hodowlę zwierząt. Jeśli ona już jednak jest, to krowy niech pasą się na pastwisku, a zimą jedzą siano. Dziś zamiast tego specjalnie hoduje się dla nich różnego rodzaju paszę. W Polsce te hektary upraw kukurydzy to z reguły odmiany paszowe. 30 proc. upraw zbożowych w naszym kraju idzie na paszę. Paszę sprowadza się też z Ameryki Południowej, a z Afryki mączkę rybną. Mięso wytwarzane w Europie jest pozornie tanie, bo nie uwzględnia takich kosztów środowiskowych.
Do czego to może doprowadzić?
– Do smutnych sytuacji. Polska jest jednym z głównych źródeł ptactwa, zwłaszcza kur. Ponad połowa z nich idzie na eksport, podobnie jak z całej Europy np. do Afryki. Ponieważ są tańsze od kur tam hodowanych, tamtejsze hodowle znikają. Kiedy łańcuch dostaw zostanie przerwany, może to doprowadzić do braków żywności. Co widać dziś na przykładzie pszenicy z Ukrainy, od której uzależnione są niektóre afrykańskie kraje. Zaczyna się dramat. I głód.
Dr hab. Paulina Kramarz
Profesor nadzwyczajny Uniwersytetu Jagiellońskiego w Instytucie Nauk o Środowisku, współautorka publikacji dotyczących ekologii bezkręgowców lądowych, z czego część dotyczy ekotoksykologii, upraw GMO oraz biologicznej ochrony upraw. Obecnie zajmuje się głównie aspektami ewolucyjnymi i ekologicznymi fizjologii owadów oraz popularyzacją nauki. Współpracuje z organizacjami pozarządowymi oraz ruchami oddolnymi.
Bizony, kolonizatorzy i pszenica
Bardzo dobry przykład pokazujący problemy w rolnictwie, o którym też nie mówi się za wiele, pochodzi z Wielkich Równin w USA. Wielkie połacie prerii powstały tam dzięki bizonom, które – podobnie jak krowy – są przeżuwaczami. Oznacza to, że ich odchody zawierają bardzo duże ilości mikroorganizmów (nazywane są nawet bombą mikrobiologiczną) pochodzących z układu pokarmowego. Odchody te intensywnie nawoziły ogromne obszary – także dzięki temu, że bizony cały czas się przemieszczały za nowymi pastwiskami. Z jednej strony nie wygryzały więc trawy do cna, a z drugiej wdeptywały resztki organiczne, również swoje odchody, w glebę. Dało to bardzo bogatą w warstwę organiczną glebę.
Gdy przybyli biali kolonizatorzy, najpierw wybili prawie wszystkie bizony, by odebrać żywność ludności rdzennej. Na tej wciąż bardzo żyznej glebie zaczęto zaś intensywnie uprawiać pszenicę. Proces ten nasilił się pod koniec XIX w. Z czasem nadwyżki były tak duże, że nie można było ich sprzedać np. do produkcji mąki. Zaczęto więc używać pszenicę jako paszę dla bydła. Był to też moment, w którym zaczęto uprzemysławiać hodowlę zwierząt, w czym pomógł rozwój transportu kolejowego na duże odległości. Spowodowało to rozdzielenie uprawy roślin od chowu zwierząt, które hodowane w jednym miejscu, były karmione paszą uprawianą w innym. Z kolei ich mięso czy mleko mogło być transportowane praktycznie po całym kraju.
W latach 30 XX w. nadwyżek pszenicy było tak dużo, że nie opłacało się jej sprzedawać – w pewnym momencie palono nią nawet w piecach. Przecież to coś nie do pomyślenia. Nie dość, że brakowało ogniwa tworzącego żyzną glebę (bizonów), to jeszcze z czasem przez tak intensywną uprawę pszenicy doszło do zużycia wszystkich substancji odżywczych w niej obecnych. I nastąpiło bardzo gwałtowne pustynnienie. Szczególnie dramatyczne znów w latach 30 XX w., kiedy to na Wielkich Równinach szalały burze piaskowe, zabójcze dla ludzi i zwierząt. To jedna z największych klęsk ekologicznych, jaką ludzkość spowodowała przez niezrównoważone wytwarzanie żywności. Powinna być bardzo pouczającą historią, a jednak nie jest. To smutne. Bo dalej w jednej części świata ludzie głodują, w drugiej części pszenicą czy też innymi zbożami karmi się krowy, które ze względów zdrowotnych w ogóle nie powinny jeść ziarna. I jednocześnie doprowadzamy do nadwyżki hodowli zwierząt, a wraz z nią nadmiernej konsumpcji mięsa.