Lubelska prokuratura, z braku dowodów, umorzyła śledztwo wszczęte po doniesieniu mieszkanki Świdnika.
- Jej wersji nie da się już potwierdzić - uważa Ewa Bondaruk, szefowa prokuratury rejonowej Lublin Południe.
Prokuratura prowadziła w tej sprawie śledztwo od listopada ub. roku. Mieszkanka Świdnika twierdziła, że do przerwania ciąży miało dojść przed sześcioma laty. W gazecie w ogłoszeniu znalazła numer telefonu do przypadkowego ginekologa. Pierwsza do lekarza zadzwoniła jej matka. Doktor po wstępnych rozmowach zgodził się na dokonanie aborcji za 1,2 tys. zł. Zabieg miał się odbyć w szpitalu MSWiA.
- Na schodach wsunęłam lekarzowi pieniądze - opowiadała nam kobieta, gdy po raz pierwszy pisaliśmy o sprawie. - Trafiłam do gabinetu. Przy zabiegu była jeszcze jakaś pani. Potem już z tym lekarzem nie miałam żadnego kontaktu.
Wersję kobiety potwierdziła jej matka, która opowiadała na przesłuchaniu, że odprowadziła córkę na zabieg pod szpital MSWiA.
Prokuratura uznała, że zeznania kobiet nie wystarczą do udowodnienia, że rzeczywiście doszło do aborcji. Wezwania na przesłuchanie dostali pracownicy szpitala, w tym lekarz obciążany przez kobietę. Wszyscy twierdzili, że o aborcji nic nie wiedzą. Lekarz potwierdził tylko, że reklamował swój gabinet w prasie. O pacjentce, która go obciąża, nic nie wiedział.
Prokuratura próbowała też ustalić czy doktor, jak twierdziła kobieta, wypisał dla niej receptę z lekami, które miała przyjmować po zabiegu. To przynajmniej częściowo potwierdzałoby jej wiarygodność. Ale Narodowy Fundusz Zdrowia odpowiedział, że recept sprzed sześciu lat już nie posiada.
Śledczy uznali, że słabym punktem doniesienia kobiety jest też długi okres, który upłynął od rzekomego zabiegu do złożenie przez nią zawiadomienia. Zwłaszcza, że mieszkanka Świdnika, nie potrafiła jasno powiedzieć, dlaczego dopiero w ub. roku przyszła na policję.