Jeden z dwóch śmigłowców SW-4 "Puszczyk”, które polska armia kupiła do szkolenia pilotów od PZL Świdnik, miał wypadek w Dęblinie.
- Nie było o czym mówić, bo nic wielkiego się nie stało - mówi płk Marek Bylinka, zastępca komendanta Wyższej Szkoły Oficerskiej Sił Powietrznych w Dęblinie, na terenie której doszło do wypadku. - A doniesienia, które wczoraj obiegły całą Polskę, są grubo przesadzone.
Wczorajszy ogólnopolski "Dziennik” napisał, że śmigłowiec runął na ziemię i rozbił się podczas wykonywania trudnego ćwiczenia: autorotacji. W czasie tego manewru pilot wyłącza silnik samolotu, a potem, by zmniejszyć prędkość opadania śmigłowca, unosi dziób. Potem musi wrócić do poziomu. Taki manewr wykonał pilot śmigłowca, ratując w grudniu 2003 r. życie ówczesnego premiera Leszka Millera.
- Przy wypadku w Dęblinie samolot miał już kontakt z ziemią - zaznacza płk Bylinka. - Pilot nieumiejętnie operował sterami, przez co łopata śmigła zahaczyła o ogon i zerwała jego pokrycie. Śmigłowiec został uszkodzony, a nie rozbity.
Na winę pilota płk. Wiesława Sokołowskiego, doświadczonego instruktora, szefa 1. Ośrodka Szkolenia Lotniczego z Dęblina, ma też wskazywać raport komisji badającej przyczyny wypadku, który za dwa tygodnie trafi na biurko ministra obrony. - Pilot uczył się wykonywać na nowym samolocie autorotację, a więc bardzo trudny manewr. Popełnił błąd - dodaje Jan Mazur, rzecznik PZL Świdnik.
To tam samolot powstał i był testowany, a teraz jest remontowany. Co ciekawe, podczas lotów testowych świdniccy oblatywacze oberwali ogon w jednym z SW-4. - Ale oni też dopiero uczyli się autorotacji na małym śmigłowcu - podkreśla rzecznik. - Na "Puszczyku” ten manewr wykonuje się inaczej niż np. na "Sokole”. (mb)