10 maja 2020 roku to data, która na stałe zapisze się w podręcznikach. Po raz pierwszy w historii nie doszło do głosowania w rozpisanych wyborach. – To można było przewidzieć – mówią politolodzy, komentując zamieszanie wokół wyborów prezydenckich
Datę wyborów prezydenckich 5 lutego ogłosiła marszałek Sejmu Elżbieta Witek. Do urn mieliśmy pójść w minioną niedzielę, a ewentualna druga tura odbyłaby się 24 maja. Proces wyborczy ruszył, sztaby rozpoczęły formalności związane z rejestracją komitetów i wystartowali z kampanią.
Kampania w dobie epidemii
Ta, po około miesiącu, zupełnie jednak zmieniła swój przebieg i sprowadziła się właściwie do jednego tematu, związanego z wybuchającą w Polsce epidemią koronawirusa. Pretendenci ubiegający się o najważniejszy urząd w Polsce musieli zmienić strategię i zrezygnować z organizacji dużych spotkań z wyborcami i ograniczyć swoją aktywność głównie do internetu. Kandydaci, którzy nie uporali się szybko z zebraniem wymaganej liczby 100 tysięcy podpisów poparcia, musieli kończyć zbiórkę w trudnych okolicznościach, gdy ludzie coraz rzadziej wychodzili z domów, a jeśli już to robili, nie byli skorzy do rozmów i podpisywania czegokolwiek. Ostatecznie zgłoszono dziesięć kandydatur, co Państwowa Komisja Wyborcza oficjalnie potwierdziła 10 kwietnia.
Wtedy na dobre trwała już rozpoczęta na początku marca wraz z ogłoszeniem pierwszych potwierdzonych testami zachorowań na Covid-19 w Polsce dyskusja o tym, czy głosowanie odbędzie się we wskazanym terminie. Scenariuszy było wiele. Opozycja sejmowa od Koalicji Obywatelskiej przez PSL-Kukiz’15 i Lewicę po Konfederację stanowczo opowiadała się za przełożeniem wyborów. Proponowanym rozwiązaniem, popieranym przez większość konstytucjonalistów, było ogłoszenie w kraju stanu klęski żywiołowej, jako jedynej możliwości zmiany daty wyborów zgodnie z Konstytucją. Obóz rządzący na czele z Prawem i Sprawiedliwością był za pozostaniem przy dacie 10 maja. Pojawił się pomysł, by znajdującym się w grupie ryzyka osobom powyżej 60. roku życia i tym, które będą przebywać w kwarantannie, umożliwić głosowanie korespondencyjne. Wkrótce zaproponowano, by taką możliwość mieli wszyscy wyborcy. Ustawę w tej sprawie mimo wielu krytycznych głosów szybko przyjął Sejm, ale Senat wykorzystał praktycznie cały czas, jaki miał na prace nad dokumentem. Ostatecznie ustawa została zawetowana i wróciła do niższej izby na cztery dni przed planowanymi wyborami.
W międzyczasie zazgrzytało w obozie Zjednoczonej Prawicy, bo na wybory 10 maja nie chciał się zgodzić lider Porozumienia Jarosław Gowin, co przypłacił utratą funkcji wicepremiera i ministra nauki. Ostatecznie w środę, 6 maja, Gowin i szef PiS Jarosław Kaczyński przedstawili wspólne stanowisko, które rozwiało wszelkie wątpliwości. Wynikało z niego, że posłowie Porozumienia poprą projekt w sprawie wyborów korespondencyjnych, ale te w wyznaczonym terminie się nie odbędą.
„Wiele na to wskazywało”
- Fakt nieodbycia się tych wyborów jest skandaliczny - komentuje dr Wojciech Maguś, politolog i medioznawca z UMCS. Jego zdaniem krytyczne oceny powinny skupić się na obozie rządzącym. - Należy zauważyć przy tym pewne próby torpedowania ze strony polityków opozycji, ale partia rządząca miała pełne możliwości do przeprowadzenia wyborów i umożliwienia wyborcom skorzystania ze swojego prawa, jakim jest oddanie głosu.
- Sytuacja jest patowa, ale z perspektywy dotychczasowych wydarzeń, nie jest zaskoczeniem - dodaje dr hab. Agnieszka Łukasik-Turecka, politolog z KUL. - Nawet mniej wprawni obserwatorzy sceny politycznej mogli zauważyć, że zorganizowanie wyborów korespondencyjnych w tak krótkim czasie jest niemożliwe. Widzieliśmy pewne ruchy podejmowane przez obóz rządzący. Zapadały decyzje, słyszeliśmy o druku kart do głosowania, współpracy z Pocztą Polską, ale każdy, kto zajmował się w życiu organizacją czegokolwiek, mógł zdawać sobie sprawę, że tak ogromne przedsięwzięcie wymaga czasu i precyzji. Wiele sygnałów wskazywało na to, że do tego głosowania nie dojdzie.
Kiedy taki scenariusz się potwierdził, na ekipę rządzącą posypała się krytyka ze strony przeciwników politycznych. Ale czołowi politycy PiS odpierali te ataki, winą za całe zamieszanie obarczając opozycję. Mówili wręcz o „obstrukcji w Senacie”.
- Ze sporem politycznym mamy w Polsce do czynienia od wielu lat. Ale teraz na ten spór nałożył się także bałagan prawny. Procedowanie jednej z ustaw związanych z Covid-19, które miały być próbą reagowania na sytuację kryzysową związaną z pandemią, doprowadziło do odebrania części uprawnień Państwowej Komisji Wyborczej w zakresie organizacji wyborów. To z kolei skutkowało tym, że głosowanie się nie odbyło. Dlatego obarczanie opozycji winą za niemożliwość przeprowadzenia wyborów w mojej opinii jest niezasadne - ocenia dr Maguś.
Świadomość władzy
Politolodzy są zgodni, że przeprowadzenie wyborów w maju było w interesie obozu rządzącego. - W związku z pandemią właściwie już na początku kwietnia było wiadomo, że będzie kłopot z zorganizowaniem wyborów 10 maja w formie tradycyjnej, z zachowaniem wszystkich zabezpieczeń epidemicznych. Dobre sondaże urzędującego prezydenta od początku roku utwierdzały partię rządzącą i jej lidera w przekonaniu, że trzeba te wybory przeprowadzić w najszybszym możliwym terminie. Dalszy przebieg wydarzeń pokazuje, że tego założenia trzymano się w sposób pełny - mówi dr Maguś.
- Sondaże pokazują, że poparcie dla Andrzeja Dudy jest wysokie, ale najważniejsi ludzie w PiS mają świadomość, że z upływem czasu szanse urzędującego prezydenta mogą maleć. Będziemy widzieli coraz więcej skutków zamrożenia gospodarki, wprowadzonego w połowie marca, więc z punktu widzenia marketingu politycznego nie dziwi chęć przeprowadzenia wyborów w maju - dodaje dr hab. Łukasik-Turecka. A dr Maguś zauważa rosnące już niezadowolenie społeczne, chociażby wśród przedsiębiorców. - Z upływem czasu może ono być coraz większe.
Po pierwsze: ludzie już będą zmęczeni i zniecierpliwieni. Po drugie, pogorszy się ich sytuacja finansowa. Siłą rzeczy jako sprawca tego gorszego losu będzie postrzegany rząd.
Kto zyska, kto straci?
Czy ewentualne spadki poparcia dla PiS będzie potrafiła wykorzystać opozycja? Zdaniem dr Magusia w przypadku Koalicji Obywatelskiej nie jest to takie oczywiste. - Chaotyczne poczynania w trakcie kampanii, nakłanianie do bojkotu, pojawiające się pogłoski o wycofaniu się przez Małgorzatę Kidawę-Błońską z wyborów, spowodowały diametralne spadki w sondażach. Otwarte pozostaje pytanie, czy ta formacja zdecyduje się na zmianę kandydata, co zależy przede wszystkim od kwestii formalnych (w piątek Małgorzata Kidawa-Błońska oficjalnie zrezygnowała z kandydowania w wyborach prezydenckich - dop. red.). Przesunięcie terminu o kilka miesięcy wcale nie powoduje, że sytuacja głównej partii opozycyjnej się poprawia, ale wręcz może pogorszyć się - uważa politolog z UMCS. I dodaje: - Ten czas wykorzystują inni, jak Szymon Hołownia, Władysław Kosiniak-Kamysz czy Krzysztof Bosak. W ciągu ostatniego miesiąca przed 10 maja udało im się zaakcentować swój wizerunek jako merytorycznych polityków, którzy chcą brać udział w walce politycznej mimo niekomfortowej sytuacji, w jakiej się znaleźli. I samo doprowadzenie do drugiej tury - na co wskazują sondaże - jest już pewną korzyścią w stosunku do tego, co mogliśmy prognozować na początku marca. A w ewentualnej drugiej turze mogą być różne scenariusze.
Wspomniana możliwość zmiany kandydata przez KO to według ogólnopolskich mediów bardzo możliwy wariant. - Przy tak niskich notowaniach wydaje się to być jedynym rozsądnym ruchem. Ale pamiętajmy, że Prawu i Sprawiedliwości nie będzie opłacało się doprowadzenie do takiej sytuacji, bo słaby kandydat największej formacji opozycyjnej niejako wzmacnia kandydaturę Andrzeja Dudy - uważa dr hab. Łukasik-Turecka. - Nawet, jeśli formalnie będzie możliwość zgłaszania nowych kandydatów, może to być niemożliwe do wykonania w praktyce chociażby ze względów organizacyjnych, na przykład, jeśli na zebranie wymaganej liczby podpisów poparcia wyznaczonych zostanie tylko kilka dni.
Co z frekwencją?
Nowy termin głosowania wciąż pozostaje zagadką. Najprawdopodobniej poznamy go dopiero po wejściu w życiu nowelizacji ustawy określającej sposób przeprowadzenia wyborów. Według najnowszego pomysłu PiS, miałyby one być „hybrydowe”. Głosy można by więc oddawać w formie tradycyjnej, ale też drogą korespondencyjną. Politologów zapytaliśmy, czy przeciągające się zamieszanie wokół wyborów przy wciąż trwającej epidemii może mieć wpływ na frekwencję.
- Z jednej strony mamy od dłuższego czasu bardzo silną polaryzację sceny politycznej. Bardzo często powoduje ona mobilizację poszczególnych elektoratów, dlatego można zakładać, że to zachęci część wyborców do oddania głosu. Ale to zamieszanie wokół terminu głosowania i fakt, że właściwie nie mieliśmy do czynienia z kampanią wyborczą w tradycyjnej postaci, ale też wciąż istniejące obawy o własne zdrowie, mogą być zniechęcające - uważa dr hab. Łukasik-Turecka. - Wszystko będzie zależało od ostatecznego terminu i aktualnej sytuacji związanej z pandemią oraz przede wszystkim od tego, czy przedstawiciele wszystkich ugrupowań będą namawiali do udziału w głosowaniu. Pamiętajmy, że przed 10 maja bywało z tym różnie.
Z kolei dr Maguś uważa, że wiele osób podejmując decyzję o udziale w głosowaniu będzie kierowało się względami bezpieczeństwa. - I to bezpieczeństwa rozumianego dwojako. Część wyborców będzie obawiała się udziału w tradycyjnym głosowaniu z obawy przed wirusem. Z kolei część nie do końca będzie ufała tajności głosowania korespondencyjnego. Co więcej wydaję mi się, że część obywateli do czasu wyborów będzie miała dość już tego wszystkiego, przypominam, że prezydencka rywalizacji trwa od lutego, co przełoży się na sporą absencję przy urnach - podsumowuje politolog z UMCS.