Tylko w tym roku biłgorajskie Starostwo Powiatowe wyda około 2 mln 150 tys. zł na spłatę kredytu, który dwa lata temu poręczyło dla miejscowego SP ZOZ.
Szpital potrzebował prawie 17 mln w związku z jego restrukturyzacją, ale nie jest w stanie zadłużenia spłacić. Teraz lecznica chce wziąć kolejną pożyczkę, którą znowu poręczy samorząd. Bez dodatkowego miliona złotych nie byłoby tej placówki stać na wypłatę podwyżek, które wywalczyły dla siebie w czasie protestów pielęgniarki.
- Liczę, że to zobowiązanie będziemy w stanie spłacić sami - mówi Andrzej Jarzębowski, dyrektor SP ZOZ Biłgoraj. Ta deklaracja z pewnością ucieszy samorządowców, którzy w ostatnich latach "wpakowali” w biłgorajski szpital mnóstwo pieniędzy.
- Począwszy od roku 1999 do 2007 wydatkowaliśmy na SP ZOZ 45 mln 116 tys. 540 zł. W tym kwota 12 mln 132 tys. 373 zł to środki własne, a 32 mln 984 tys. 167 zł - zewnętrzne, np. z kontraktu wojewódzkiego, ZPORR oraz z dofinansowania przez gminy (pieniądze poszły na dokończenie budowy nowych pawilonów i wyposażenie ich w specjalistyczny sprzęt - red.) - wyjaśnia Marian Tokarski z Zarządu Powiatu Biłgorajskiego.
Jarzębowski zastrzega, że kolejny, poręczony przez starostwo, milionowy kredyt (razem z odsetkami sięgnie 1,3 mln zł) nie będzie przeznaczony na płace.
- Ale np. modernizację naszej wymiennikowni czy kotłowni, dzięki czemu uda się nam zaoszczędzić i w ten sposób wygospodarować pieniądze na pensje dla personelu - wyjaśnia dyrektor. Dodaje, że spłata tego kredytu ma być rozłożona na pięć najbliższych lat, w trakcie których zadłużony obecnie na około 35 mln złotych szpital powinien już stanąć na nogi.
Do tego jednak jeden milion nie wystarczy. Czego jeszcze potrzeba, aby szpital był w stanie utrzymywać się sam? - Przede wszystkim czasu, bo zaniedbań z kilku lat nie da się odrobić błyskawicznie - odpowiada Jarzębowski. I planuje zmianę organizacji struktury szpitala. Bo są działy, w których jest tak mało personelu, że ludzie są przepracowani, ale również takie, w których pracowników zbywa. Będą więc przesunięcia, ale dyrektor nie wyklucza również redukcji etatów.
- Bo np. w związku z informatyzacją nie potrzeba wielu osób do ręcznego uzupełniania dokumentacji - mówi. Chętnie też przyjąłby nowych ludzi do pracy. Zwłaszcza lekarzy, których po zmianach w zasadach czasu pracy, po prostu tutaj brakuje. - Co najmniej 12, w zasadzie z każdej specjalności - wyjaśnia Jarzębowski. - Tylko dzięki temu uda się nam przekonać pacjentów, że warto się u nas leczyć. To pociągnie za sobą wyższe kontrakty z NFZ. (ak)