Zbigniew miał 39 lat, Marek - 46. Schronisko dla bezdomnych opuścili wiosną. Mieli wrócić na zimę. Ich zwłoki odnaleziono w piątek na strychu pustego domu przy ul. Weteranów w Zamościu.
Kiedy zmarli, dokładnie nie wiadomo. Pewne jest to, że od kilku lat żaden z nich nie miał stałego miejsca zameldowania. Obaj mężczyźni byli wcześniej mieszkańcami Schroniska dla Bezdomnych im. św. Brata Alberta w Zamościu. Wyprowadzili się stąd kilka miesięcy temu. - Jeden opuścił nas w lutym, drugi w kwietniu - mówi Elżbieta Gawron, kierowniczka schroniska. Dodaje, że obaj zawsze spędzali tu zimy, ale kiedy tylko robiło się cieplej, pakowali się i wynosili. Powód zawsze był ten sam: w schronisku obowiązuje zakaz picia alkoholu, a mężczyźni nie byli w stanie wytrzymać w abstynencji dłużej niż kilka miesięcy.
W tym roku jesień jest wyjątkowo długa i ciepła. Mężczyźni chcieli wykorzystać to do ostatniego momentu i odwlekali powrót do schroniska. Mieszkali i pili u kolegi na Nowym Mieście. Kiedy ich gospodarz zmarł, przenieśli się na Starówkę. 46-latek zapowiedział kolegom od Brata Alberta, że właśnie szykuje się, żeby do nich dołączyć. W tym tygodniu miał ponownie stawić się w schronisku. Zostawił tam nawet swoje rzeczy, zarezerwował miejsce. Nie zdążył jednak wytrzeźwieć.
- Kogo to obchodzi, że odchodzą. W tym roku zmarło już sześciu bezdomnych, którzy zimą tu z nami mieszkali - powiedział nam wczoraj Waldemar Limert, mieszkaniec zamojskiego schroniska dla bezdomnych mężczyzn. - Poza kierowniczką tej placówki, w Zamościu nikt się nie interesuje naszym losem. Miasto nie ma dla nas żadnego, realnego programu wychodzenia z bezdomności.
Limert też jest alkoholikiem, ale - jak podkreśla - od pięciu lat nie pije. Mimo to nie może znaleźć mieszkania ani pracy. Zresztą, jak mówi, żaden bezdomny nie dostał w mieście mieszkania. - Nikt nie chce takim jak my pomagać - skarży się. Zapewnia, że chce zmienić swoje życie. Jest pewien, że zarobiłby handlem obwoźnym na własne utrzymanie i ZUS. Starał się nawet o dotację na rozpoczęcie takiej działalności gospodarczej. - W urzędzie pracy powiedzieli mi, że to musi być coś stacjonarnego, bo inaczej nie będą mieć możliwości kontrolowania, na co wydaje się pieniądze z dotacji.