Spełniło się marzenie życia. Szczęśliwy i zadowolony wrócił małym traktorem z przyczepką do domu. Liczącą ponad 5 tysięcy kilometrów trasę ze szwajcarskiego Wattenwill do podzamojskiej Wólki Panieńskiej i z powrotem 69-letni Hans Schneider pokonał w dwa miesiące.
Prowiant zapakował do małej przyczepki. Trafiły tam również naczynia, kuchenka gazowa, ciepłe ubrania na zmianę, środki czystości, małe radio na baterie słoneczne z korbką. Zapalił fajkę, bez której nigdzie się nie rusza, uściskał żonę, po czym odpalił silnik swojego 50-letniego traktora i rankiem 9 września wyruszył ze swojego rodzinnego Wattenwill k. Berna w podróż do Polski, a ściślej do Wólki Panieńskiej.
Jechał przez Niemcy, gdzie odwiedził rodzinę siostry i siostrzenicy oraz kolegę, z którym dawno się nie widział. Z przekraczaniem granic nie miał najmniejszego problemu. - Kilka lat temu to było nie do pomyślenia - powiedział nam Hans Schneider.
Przed wyjazdem zawiesił na kabinie dwie flagi: szwajcarską i kantonu Bern. Poruszał się z maksymalną prędkością 20 km na godzinę, a traktor spalał przez godzinę jazdy - jak wynika ze skrupulatnych notatek - 1,7 litra ropy.
Dziennie pokonywał 50-150 km. Na autostradę nie mógł wjechać, dlatego poruszał się drogami krajowymi i wojewódzkimi. - Jak słoneczko chowało się za horyzont, zjeżdżałem na pole albo parkowałem na bocznej drodze - opowiadał nam Szwajcar. - Nie bałem się nocować w przyczepce, która była moim hotelem.
W Polsce nie spotkałem się z nieżyczliwością.
O świcie, po śniadaniu, wyruszał w dalszą podróż. Po przejechaniu Niemiec pojawił się na przejściu granicznym w Kostrzynie nad Odrą. Stamtąd przez Konin ruszył na Warszawę. - Pilotowałem go samochodem przez centrum stolicy - wspomina Jarosław Szewczyk, który zna się ze Schneiderem od kilkunastu lat.
- Przejechaliśmy Aleje Jerozolimskie, most Poniatowskiego, rondo de Gaulle'a i dotarliśmy na Saską Kępę.
Jadąc traktorem, mógł podziwiać zmieniający się krajobraz, kontemplować wschody i zachody słońca. Miał czas na rozmowy z napotkanymi ludźmi, choć w naszym kraju najczęściej porozumiewali się na migi. Na tyle jednak skutecznie, że pod Puławami dostał od kogoś siatkę z jajkami, jabłkami i orzechami. Zrewanżował się piwem i czekoladą.
W powrotną drogę wyruszył miesiąc temu. Przez Rzeszów i Kraków dotarł do polsko-słowackiej granicy, a stamtąd przez Słowację i Austrię do domu. - Jest bardzo szczęśliwy. Ogląda zdjęcia z podróży i opowiada rodzinie i znajomym o podróży życia - usłyszeliśmy od Bożeny Mlonek.