Miałam 7 lat, gdy pod koniec sierpnia 1939 r. z małego podwórka na ul. Króla Leszczyńskiego 54 w Lublinie wraz z młodszą o rok siostrą obserwowałam nisko latające polskie samoloty na tle pogodnego nieba. Rozpoznawałyśmy je po charakterystycznej biało – czerwonej szachownicy.
W pobliżu mojego domu zbudowano prowizoryczny schron, na który składał się wykopany wąski dół nakryty m.in. częściami żelaznych łóżek. Jego budowę nadzorował starszy pan – inwalida z drewnianym szczudłem zamiast nogi.
Częste alarmy ogłaszane wyciem syren wypędzały nas do schronu. Bywało, że biegłyśmy wśród świstu i huku bomb, od których płonęła ziemia. Oślepione i zszokowane przeskakiwałyśmy płomienie szukając wolnych skrawków ziemi. Do schronu prowadziła drewniana drabina. Był on tak ciasny, że trudno było się poruszać i oddychać. W górze ktoś trzymał zapaloną świeczkę. Omawiano wspólne modlitwy. Ziemia drżała, gdy nad nami z jękiem przelatywały bombowce.
Noce spędzałyśmy w domu u sąsiada inwalidy, który był jednym z nielicznych mężczyzn, jacy zostali w mieście. Czuwał, gdy kobiety z dziećmi spały na słomie rozścielonej na podłodze.
Pewnej nocy, gdy spałyśmy z mamą w domu wycie syren wyrwało nas ze snu. Była to kolejna z niezliczonych nieprzespanych nocy. Byłyśmy przygotowane na nocne alarmy, spałyśmy w zimowych paltach i butach, gotowe w każdej chwili do ucieczki. Wybiegłyśmy z domu. Mama wzięła podręczny koszyczek z chlebem i pasyjką i zamknęła drzwi na klucz. Dopiero w schronie zorientowałyśmy się, że nie ma z nami mojej młodszej siostry. Mama strasznie rozpaczała, lecz ludzie nie pozwolili jej wyjść ze schronu. Gdy bombardowania ustały czym prędzej poszłyśmy do domu. Jak wielkie było nasze szczęście, gdy ujrzałyśmy moją siostrę Danusię śpiącą w kucki pod stołem.
Po dwóch tygodniach bombardowań wyjechałyśmy z miasta na wieś. Dziadzio przyjechał po nas końmi zaprzężonymi do drabiniastego wozu.
Podczas bombardowania Lublina bez wieści zaginęła ciocia Stasia, siostra taty. Do dziś nie znane są okoliczności jej śmierci.
Mój tato brał czynny udział w walkach wojennych. Po kapitulacji wrześniowej wracał z kolegą do domu. Po drodze usłyszał echa walki w obronie Warszawy. Przyłączył się do obrońców we wsi Janówek koło Nowego Dworu pod Warszawą. Był w okopach, gdy odłamek pocisku artyleryjskiego rozdarł mu głowę.
Zginął 22 września 1939 r. na dwie godziny przed kapitulacją, miał zaledwie 27 lat. Pochowano go pod żywopłotem przy Szkole Gospodarczej. Na twarz zarzucono mu połę płaszcza i zasypano ziemią. Ze sztachet płotu zbito krzyż. Do dziś nie mam grobu taty.
W gruzach legły moje marzenia o szkole. Tęskniłam za tatą. Długie miesiące przychodził do mnie nocą w snach. Wierzyłam w ich rzeczywistość.
Naukę rozpoczęłam rok później w szkole na wsi. Chociaż uczyłam się bardzo dobrze, opłakiwałam każdą wywiadówkę. Tato nie znał moich stopni.