Karol leży na intensywnej terapii bialskiego szpitala. Jego stan jest krytyczny, a rokowania niepomyślne. Chłopiec trafił do szpitala na skutek wypadku, do którego doszło w niedzielę około godz. 17 w Zakalinkach, kilkaset metrów od rodzinnego domu.
Więcej informacji uzyskaliśmy w komendzie policji w Janowie Podlaskim. Komendant Bogdan Major powiedział reporterom Dziennika, że chłopiec jechał nieoświetlonym jednośladem. - Kierująca oplem wraz z mężem udzielili Karolowi pierwszej pomocy, robiąc mu sztuczne oddychanie aż do przyjazdu karetki.
Jak zdołaliśmy ustalić, kobieta która siedziała za kierownicą opla to najbliższa sąsiadka rodziny Dziołaków. Jest w szoku.
Karol nie odzyskał przytomności, oddycha za pomocą respiratora. Lekarze zdiagnozowali u dziecka obrzęk i stłuczenie mózgu oraz pnia mózgu. Ordynator oddziału intensywnej terapii, dr Jerzy Paluszkiewicz poinformował nas wczoraj, że na tym etapie w grę wchodzi tylko leczenie zachowawcze. - Chłopcu podawane są leki przeciwobrzękowe i przeciwkrwotoczne. Interwencja chirurgiczna nie jest w tej chwili możliwa. Najkrócej mówiąc stan pacjenta jest krytyczny.
Wiadomość o kolejnej tragedii w rodzinie Dziołaków rozeszła się bardzo szybko. Nastrój przygnębienia ogarnął mieszkańców Konstantynowa i Zakalinek.
- To jakieś fatum, bo jak inaczej nazwać całą tę tragedię. Nie wyobrażam sobie, że Karol mógłby nie przeżyć. Od śmierci rodziców jest opiekunem dwóch swoich braci. Chodzi do ostatniej klasy gimnazjum. Niedawno zwierzył mi się, że chce zdawać do liceum muzycznego w Warszawie - mówi Barbara Murawska, dyrektor gimnazjum w Konstantynowie.
O rodzinie Dziołaków Polska usłyszała w lipcu zeszłego roku. Wówczas kraj obiegła wiadomość o tragicznym wypadku polskich pielgrzymów, do jakiego doszło nad Balatonem na Węgrzech. Wśród śmiertelnych ofiar katastrofy znaleźli się państwo Dziołakowie i ich pięcioletnia córka. Osieroconej trójce uzdolnionych muzycznie chłopców: Karolowi, Jackowi i Wojtkowi przyszła na pomoc niemal cała Polska. Chłopcy zamieszkali z dziadkami. Dzięki ofiarności wielu ludzi, wsparciu gminy i parafii, niczego im nie brakowało. Powoli wracali do zwykłego trybu życia, bez reszty poświęcając się swojej pasji - muzyce. Tak było do niedzielnego popołudnia.