Mieszkańcy Polubicz dopiero po trzech tygodniach zawiadomili straż o pożarze. Około 30 hektarów łąk uległo wypaleniu. Strażacy aż po 5 dniach gaszenia opanowali żywioł. Gdyby nie ich zaangażowanie, straty byłyby o wiele większe.
- Wozy gaśnicze grzęzły w torfie, nie dało się wszędzie dojechać - tłumaczy Zygmunt Borsuk, prezes OSP Wisznice.104 ochotników z 19 jednostek od rana do wieczora walczyło z żywiołem prawie tydzień. Wiatr, deszcz, a przede wszystkim swąd spalenizny nie ułatwiały im zadania. Mimo zmęczenia nie rezygnowali. Niewielkie opady przygaszały żar, który i tak robił swoje. Zwęglał napotkane pod ziemią korzenie krzewów i drzew, które tracąc podstawę padały. Ochotnicy rozgarniali popiół, przekopywali podłoże, wyorywali pasy ziemi, aby zatrzymać ogień. - Wszystko, co żyje, uciekało stąd. Spod nóg wyskakiwały norniki - mówią strażacy. Ogromne ilości wody wylali na dymiące łąki. Kiedy pożar przestał się rozprzestrzeniać, zmienili taktykę gaszenia. Podnieśli śluzę kanału, aby rowami melioracyjnymi skierować w pobliże wodę. Niedrożne, od dawna nie czyszczone wolno się napełniają. Będą stanowiły dodatkowy punkt czerpania. - Do wtorku powinniśmy akcję zakończyć. Koszty działań są bardzo duże. Zużycie paliwa, sprzętu, a straty w środowisku naturalnym trudno oszacować - podkreśla Mieczysław Goławski, zastępca komendanta bialskiej PSP. Przy gaszeniu współpracowały ze sobą jednostki ochotnicze i 3 zawodowe. Samochód z wężami i motopompą o dużej wydajności przyjechał ze stolicy powiatu. Ochotnicy dysponują tym, co najpotrzebniejsze i nie żałowali rąk do pracy. - Ochotnik to ochotnik, wszystko rzuci, a na pomoc przybędzie - kwituje J. Maksymiuk. •