Wypadają z gniazd w trakcie nauki latania albo są wyrzucane przez własnych rodziców. Czasem udaje im się przeżyć. Coraz częściej na Lubelszczyźnie bocianie pisklęta trafiają do schronisk, gdzie mogą przetrwać najgorsze chwile.
Opiekun nie pozwala niepokoić pacjenta. Lęk mógłby go zabić. 12 bocianich okazów przebywa obecnie w ptasim azylu. Najstarszy o imieniu Gienia jest tam od trzech lat. Na pewno nie odleci z trwale uszkodzonym skrzydłem. Reszta to młode ptaki z tegorocznego lęgu znalezione pod gniazdami. Wydobrzeją i odlecą jesienią do ciepłych krajów. – Od takiego maleńkiego je wychowuję – pokazuje Danuta Czeremuszka, składając dłonie.
Teściowa właściciela niczym ptasia mama karmi i poi najmłodsze ptaki. Kulki dobrze zmielonego mięsa wkłada prosto do dziobów, tą samą drogą przy pomocy łyżki podaje wodę. – Najpierw co dwie godziny, poźniej rzadziej trzeba je dożywiać. Ten większy, bycio, jak go nazywam, sam już mógłby jeść, a otwiera dziób, żeby go łyżką karmić – opowiada kobieta.
Bocianie stadko trzyma się razem. Ptaki mają do dyspozycji ogrodzoną łączkę, ale spacerują też po ogrodzie. O zmierzchu zbierają się w zadaszonej zagrodzie. Wtedy dochodzi do spięć. Nie wszystkie chcą się podporządkować, walczą o pierwszeństwo. Trzeba pilnować, aby się nie poraniły. W odosobnieniu przebywają cztery najbardziej chore ptaki. Dano im szansę powrotu do zdrowia. – Bocian przywiązuje się do człowieka, który się nim opiekuje. Chodzi potem za nim jak pies – mówi pan Marek. W schronisku przebywają na stałe niepełnosprawne skrzydlate drapieżniki i dwa pawie. Są myszołowy, sowy, krogulec, a nawet trznadel. – Ten ostatni ma trzy tygodnie. Wszędzie go ze sobą zabierałem. Co pół godziny trzeba go było karmić pęsetą. Teraz sobie radzi – mówi z dumą opiekun.