Usytuowane wśród pół, z dala od wsi i głównej drogi osiedle bloków w Kijowcu. Kilku mężczyzn wychodzi na spotkanie. Nie trzeba ich specjalnie zachęcać do rozmowy. Negatywnie oceniają właściciela, który dwa lata temu kupił od państwa ponad 700 hektarów ziemi. Opowiadają, jak pracowali u niego w lesie po dziesięć, dwanaście godzin z wyjątkiem niedziel przez pięć miesięcy. Bez kasków, ubrań ochronnych, przeszkolenia. Tygodniowo trzy wagony wyładowane sosną i brzozą odjeżdżały gdzieś w Polskę do papierni. - Dopiero po miesiącu pojawił się leśniczy z Chotyłowa i znaczył sztuki do wyrębu. To była dewastacja - mówi Zbigniew Demianiuk. Odszedł z pracy, bo miał dość złego traktowania. Utrzymuje rodzinę z renty, którą mu przyznano na rok w związku z chorobą kręgosłupa. Lista pretensji jest długa. - Nie mam pracy, zasiłku, dwoje dzieci się uczy. Jest ciężko - podkreśla Krzysztof Demianiuk. 22 lata przepracował w PGR. Otrzymał wypowiedzenie. Stałe zatrudnienie znalazło u nowego gospodarza jedynie 5 mężczyzn z dawnej załogi. Inni, według naszych ustaleń kilkunastu i ich rodziny, zostali na lodzie. Tylko kilku pobiera emerytury. - Żona po operacji. Mamy troje dzieci. Dorabiam dorywczo - wyznaje krótko Zenon Lenart.
- Stadnina nie wiedziała, co z nami zrobić, a Agencja Własności Rolnej Skarbu Państwa po prostu nas sprzedała. Chcieliśmy kupić ziemię, ale nie dopuszczono do tego - podsumowują dyskusję. Przewijający się w trakcie zarzut o dewastację lasu musimy sprawdzić.
- To nieprawda. Na dziewiętnastu zalesionych hektarach wykonaliśmy trzebież. Usunięto drzewa, które tego wymagały - słyszymy od żony właściciela terenu, Katarzyny Pietraszuk. W Nadleśnictwie Chotyłów, które w imieniu starosty bialskiego nadzoruje lasy niepaństwowe, mówią nam to samo. - Przez lata las był zaniedbany, dobrze że obecny gospodarz go pielęgnuje - wyjaśnia Arkadiusz Krasa, nadleśniczy.