Jerzy Worobij, rolnik z Wólki Czułczyckiej (gm. Chełm) od lat walczy z dzikami, bażantami i ... myśliwymi. Zwierzęta niszczą mu ziemniaki i kukurydzę, ludzie nie płacą rekompensaty za zniszczone uprawy. W tym roku w zamian za poniesione straty zaproponowano mu 22 zł odszkodowania
- Przyjechali, popatrzyli i powiedzieli, że trzeba dać chłopu na pół litra - mówi. - Za to miałem się odczepić.
Rolnik dwa razy składał podanie o oszacowanie szkód. Raz na wiosnę, kiedy dziki rozorały mu 60-arowy zagon ziemniaków i 18-arowe pole cukrowej kukurydzy. Drugi raz jesienią, gdy dziki, a po nich bażanty żarły, gotowe prawie do sprzedaży, kolby. Po wiosennych zniszczeniach trzeba było dosadzić ziemniaków i dosiać kukurydzy, aby było co zbierać. Nikt tego jednak nie stwierdził. I nawet jesienią, po wykopkach, likwidator szkód stwierdził, że Worobij zaorał pole po kartoflach.
- A przecież musiałem zrobić podorywkę skarży się pokrzywdzony. - Ziemia nie będzie czekać, aż pan myśliwy raczy pofatygować się do mojego gospodarstwa.
Efekt jest taki, że rolnikowi przychodzi teraz samemu uporać się z problemem. Na ziarno kukurydzy wydał 400 zł, liczył że będzie sprzedawał kolbę na rynku po 1-1,2 zł. Miał zarobić 2,5 tys. zł. Ziemniaki planował sprzedawać po 80 gr. za kilogram, a tymczasem żona musiała latem biegać pod Zarzecze, aby wykopać kosz na domowe potrzeby. Dobrze, że tam ziemniaki udało się uchronić i nie trzeba ich na zimę kupować. Na bliżej położonych pasach ziemi tylko straty.
- Przez trzy dni chodziłem w jednym podkoszulku, aby się porządnie spocić i z tego materiału zrobić stracha na pole - opowiada Worobij. - Dzika odstrasza zapach ludzkiego potu. Nie pomogło oczywiście, tym bardziej, że ciągle padały deszcze.
Teraz przyjdzie kukurydziane pozostałości ściąć kosą, bo kosiarka położonej rośliny nie weźmie. Worobij twierdzi, że weźmie pożyczkę albo skrzyknie się z innymi poszkodowanymi rolnikami z Zarzecza i na dobre zajmą się myśliwymi.
W Czułczycach i Zarzeczu poluje koło nr 23 "Szark” z Chełma. Myśliwi zobowiązani są nie tylko do odstrzału, ale i płoszenia zwierzyny, ochrony pól uprawnych. Koło podlega Zarządowi Okręgu Polskiego Związku Łowieckiego w Chełmie.
- Kiedyś rolnikom za wyrządzone przez zwierzynę szkody płaciły nadleśnictwa, czyli państwo - mówi Stanisław Sosiński, łowczy okręgowy. - Dostawali, ile chcieli. Teraz myśliwi płacą z własnych kieszeni, nic więc dziwnego, że przyglądają się każdej złotówce. Owszem, oddają sprawy do sądy, ale większość przegrywają, bo nie mają racji.
Relacje między myśliwymi i pokrzywdzonymi rolnikami, jak ustaliliśmy, reguluje prawo łowieckie oraz resortowe przepisy ministerstwa rolnictwa. Przepisy te stawiają rolnika na straconej pozycji. Szacowaniem szkód zajmują się bowiem sami myśliwi z koła, które na danym terenie poluje. Zdaniem S. Sosińskiego znają się na tym, ponieważ sami mieli do czynienia z rolnictwem. Poszkodowanym rzeczywiście pozostaje wyłącznie dochodzenie swoich racji z powództwa cywilnego. Nieprawdą jest jednak to, że z gruntu przegrywają. Zarzeczanie już wybierają się do jednego z kolegów w Leśniczówce, który sądownie swoje wreszcie wywalczył.