Przed koncertem w Lublinie rozmawiamy z Arkadiuszem Jakubikiem, aktorem, reżyserem, wokalistą, autorem tekstów i liderem Doktora Misio. Rozmawiamy o jego lękach, miłości do Polski i o popularności
Na ostatniej płycie śpiewasz, że jesteś chory na Polskę. Jak ta choroba u ciebie się objawia i czy twoim zdaniem jest na nią lekarstwo?
– Nie chcę się leczyć z tej choroby i gorąco namawiam wszystkich zarażonych tą chorobą, żeby nie próbowali z tego powodu iść do doktora. Nawet do doktora Misio. Dla mnie być chorym na Polskę, to znaczy kochać Polskę, znaczy po prostu miłość do ojczyzny. Nigdy się nie wstydziłem mówić o tym, że jestem Polakiem i patriotą. Trawestując słowa mistrza Wajdy, myślę po polsku, mówię po polsku, czuję po polsku, kocham po polsku. Tutaj się urodziłem i tutaj umrę. To jest moja ojczyzna i tyle.
Z czego jesteś dumny jako Polak?
– Z Polską jest tak samo jak z kobietą. Myślę, że ten rodzaj prawdziwej miłości, czy prawdziwej choroby polskiej zrozumieją ci, którzy są w relacjach męsko-damskich trochę dłużej niż ostatnie dwa miesiące. Ja jestem w związku z moją żoną ponad 32 lata. I to jest miłość tego rodzaju, że kochasz drugą osobę z całym dobrodziejstwem tego, co ona niesie ze sobą. Nie próbujesz jej zmieniać, nie próbujesz jej kształtować na swoje podobieństwo, czy według swoich wyobrażeń, tylko po prostu akceptujesz ją ze wszystkim, co ona niesie ze sobą. I dokładnie tak samo jest z Polską.
Bo ta Polska czasem cię irytuje, wścieka, doprowadza do szału, kłócisz się z nią, ale jesteś z nią związany na całe życie i trzeba ją po prostu kochać taką, jaka jest.
Jedna z twoich płyt nosi tytuł „Strach XXI wieku”. Ten strach wciąż jest u ciebie obecny?
– Każda kolejna płyta Dr Misio włącznie ze „Strachem XXI wieku” jest taką moją kanapką psychoanalityczną. Żeby było jasne: nie mam absolutnie nic przeciwko poradom u specjalisty. Wszystkich tych, którzy mają problemy zachęcam, żeby korzystali z pomocy profesjonalisty. Ja mam inaczej. Terapię robię sobie sam. Ten strach, o który pytasz, miał to do siebie, że to był czas pandemii i lęku, który stał się dla mnie trudny do zniesienia, związany z totalną niezgodą a propos tego, co się dzieje nie tylko w Polsce, ale i na świecie.
Co masz na myśli?
– Mianowicie, że rozum i zdrowy rozsądek zaczynają przegrywać z zabobonem, z tymi wszystkimi teoriami spiskowymi, bzdurami, którymi nas karmią z lewa i prawa.
Czy doświadczenia, które wyniosłeś z aktorstwa pomagają ci jako liderowi zespołu, a może
przeszkadzają?
– To są dwa zupełnie odrębne światy, w których na całe szczęście udaje mi się funkcjonować niezależnie. Planeta pod nazwą Dr Misio jest zupełnie oderwana od tej konkurencyjnej planety pod tytułem aktorstwo. Oczywiście: pamiętam, że jestem aktorem z zawodu i bardzo sobie cenię swoją pracę. Kocham swój zawód i nie zamieniłbym go na żaden inny. Ale nigdy nie zrezygnuję z muzyki.
A gdyby któryś z synów przyszedł do ciebie i powiedział: „Tato chcę być rockmanem jak ty”?
– Powiedziałbym tak: najpierw znajdź sobie synu jakąś sensowną pracę, a potem możesz zakładać zespół i bawić się w rock'n'rolla. (śmiech)
Po męsku, a ja myślałem, że artyści są trochę oderwani od rzeczywistości
– Wiesz co, wbrew pozorom w całym tym chaosie, który funkcjonuje w mojej głowie, staram się być facetem, który twardo stąpa po ziemi. Ponieważ wiem, co to znaczy być kilka lat bez pracy, a tak u mnie było chwilę po szkole teatralnej.
Jak było?
– W tym zawodzie często jest tak, że im bardziej tej pracy szukasz, chodzisz po agencjach, po wytwórniach, po produkcjach to tym bardziej ta praca nie chce cię znaleźć. Gdy telefon milczy uparcie, zaczynasz zadawać sobie pytanie, czy aktorstwo to był na pewno twój dobry wybór. Zaczynają rodzić się wątpliwości. Spada samoocena i tak się zastanawiasz, że jednak może trzeba sobie dać spokój z tym zawodem, bo jeżeli nikt cię nie chce, nikt cię nie zauważa, no to pewnie warto się rozejrzeć za inną robotą.
Jak środowisko aktorskie zareagowało na twoją działalność poza aktorską? To bardzo interesujące zagadnienie, ponieważ niektórzy mogli czuć się zniesmaczeni. No bo jak to, żeby aktor darł się na scenie, ściągał z siebie koszulkę...
– No i właśnie sam byłem ciekaw, jak koledzy i koleżanki to odbiorą. Wiedziałem, że będzie się ciągnął za mną ciężar tak zwanej piosenki aktorskiej.
Dlaczego?
– Wiesz, ja kończyłem szkołę teatralną we Wrocławiu. A tam wiadomo królował Przegląd Piosenki Aktorskiej. Czyli aktor ubiera się na czarno, wchodzi na scenę i zapala się na niego spot. Aktor staje przed mikrofonem i zaczyna śpiewać, albo raczej udawać, że śpiewa. I wszyscy – na początku przygody Dr Misio – myśleli, że to będzie, nie wiem, właśnie coś w rodzaju rockowej piosenki aktorskiej. Zapraszano nas na offowe festiwale filmowe, bo wszyscy byli ciekawi zobaczyć aktora, jak się wygłupia na scenie grając rock'n'rolla. (śmiech)
No to się lekko zdziwili, jak zobaczyli Dr Misio w akcji.
– Myśmy od samego początku do tematu podchodzili na poważnie. Wiedzieliśmy, że to nie jest kabaret. Dla nas to była i jest sprawa życia i śmierci w sensie przekazu. I nie wygłupialiśmy się, tylko graliśmy konkretnego, sążnistego, ostrego rock'n'rolla bez przebaczenia. Wtedy śpiewaliśmy teksty Krzyśka Vargi i Marcina Świetlickiego. Potem sam zacząłem też pisać.
Jaki wolisz repertuar? Dramatyczny czy bardziej komediowy? Bo ja pamiętam ciebie na początku twojej pracy aktorskiej z ról komediowych.
– „Cyrk Monty Pythona” to był jeden z moich dawnych projektów komediowych, który reżyserowałem i w którym brałem udział. To było tuż po „13 posterunku”, gdzie grałem Rysia, debilnego policjanta bez ręki. Ta rola była przez wiele lat moim przekleństwem, bowiem przez długie lata nie dostawałem żadnych sensownych propozycji, oprócz kopiowania Rysia.
Aż pojawił się Wojtek Smarzowski.
– Tak, dopiero kolega Smarzowski wyciągnął do mnie pomocną dłoń i obsadził mnie w roli notariusza w „Weselu”. Na szczęście ostatnimi laty dostałem kilka „lżejszych”, komediowych ról. Zdaję sobie z tego sprawę, że komedia jest najtrudniejszym gatunkiem. Bardzo łatwo można komedię zamienić w kabaret. Widzę często jak aktorzy w komediach się wygłupiają, a dla mnie trzeba je grać jak najcięższy dramat. Tak też podchodzę do swoich ról komediowych. Taką „zabawną” rolę zagrałem w filmie „Czarna Owca”, gdzie grałem faceta, który ma problemy z synem i z żoną. Teraz skończyliśmy zdjęcia do bardzo ciekawego filmu pod tytułem „Skrzat” w reżyserii Krzyśka Komandera. Jest to kino familijne, gdzie gram sympatycznego tatusia głównej bohaterki.
A jak udaje ci się łączyć obowiązki piosenkarza i aktora?
– Tajemnicą jest tutaj bardzo precyzyjnie, po szwajcarsku prowadzony przeze mnie kalendarz. Chodzi o to, że kiedy ma się zacząć jakaś produkcja filmowa czy serialowa, ja z dużym wyprzedzeniem znam terminy, w których będę zajęty. I wtedy wiem, że muszę trochę Dr Misio odpuścić. Ale cały wolny czas poświęcam muzyce. Taki kalendarz mam zaplanowany na przynajmniej rok z góry. Dzięki temu wiem doskonale co będzie się u mnie działo w roku 2025 r. Już powoli zaczynam wpisywać daty na rok 2026.
A nie masz czasem dość popularności?
– Nie mam z tym problemu. Zwłaszcza, że ja nie jestem taką osobą, która wychodzi często do miasta, buja się po imprezach, robi sobie zdjęcia na ściankach. To nie ja. Ja mieszkam sobie spokojnie na podwarszawskiej wsi. Do miasta jeżdżę rzadko, do kina, teatru, na koncert czy squasha. I nie mam problemu, żeby zrobić sobie z kimś zdjęcie, czy zamienić dwa zdania i przybić piątkę, bo wiem, że to jest po prostu część tego zawodu. Czasami jest nawet miło, kiedy ktoś poklepie cię po plecach i powie parę ciepłych słów. To daje energię do kolejnych działań, do kolejnych projektów aktorskich, reżyserskich czy muzycznych.
Co zdecydowało o tym, że założyłeś zespół? Pytam, bo próbuję zrozumieć, co tobą kierowało. Udział w filmach dał ci sporą popularność. Jako aktor uważam, że jesteś spełniony, grasz ambitny repertuar, a oprócz tego masz szczęśliwy dom i rodzinę. To z tęsknoty za klimatem klubów i trasami?
– W liceum założyłem z kumplami zespół, z którym graliśmy covery AC/DC. Zespołu, który zresztą uwielbiam do dzisiaj. Ale tak naprawdę nie chodziło o muzykę. (śmiech) Chodziło oczywiście o dziewczyny. Pamiętam, że na którąś próbę przyszły koleżanki. No i od razu nasze notowania wzrosły. (śmiech) Tak naprawdę po to się gra rock'n'rolla. Kiedy pojawił się Dr Misio, to ja się zbliżałem do czterdziestki, czyli klasyczny syndrom kryzysu wieku średniego. Miałem wtedy trochę więcej wolnego czasu i po prostu z moim przyjacielem, gitarzystą, Pawłem Derentowiczem założyliśmy Dr Misio. Trochę dla zabawy, a trochę z potrzeby wspólnego muzykowania.
Powiedziałeś ciekawą rzecz, że gra się rock'n'roll dla płci przeciwnej. Jak to jest teraz z twoimi notowaniami u płci przeciwnej, odkąd grasz z Dr Misio?
– Doskonale. Nie ma co ukrywać. Na szczęście zdaję bardzo szczegółowe relacje swojej żonie. Wspomniałem, że jesteśmy z Agnieszką 32 lata i ona nie ma problemu z tym, że fanki rzucają na scenę biustonosze. (śmiech) To stało się jakąś taką dziwną, zabawną tradycją. Jeżeli nawet jakiś tam biustonosz przypadkiem znajdzie się potem w walizce, to wiadomo, że to była część koncertu. Poza tym mamy do tego dystans. Natomiast jest w tym coś miłego, to zawsze delikatnie tam łechce męskie ego, kiedy na koncertach dziewczyny wydzierają się, piszczą i tańczą pogo.
Wstrząsnęła mną twoja rola w serialu „Informacja zwrotna”. Ile w tej roli po prostu ciebie samego? Rolę Marcina Kani zagrałeś tak naturalnie, jakbyś to znał z autopsji.
– Pytasz mnie, ile cystern alkoholu wypiłem w życiu? Nie, to tak nie działa. Z Marcinem Kanią było tak samo jak z innymi rolami. Najważniejszy jest intensywny monolog wewnętrzny, mój strumień świadomości. Za nim idzie całe ciało. Dobra, stara, może przez niektórych obśmiewana szkoła Stanisławskiego. Do tego potrzebuję mieć przestrzeń i komfort, żeby się skupić tylko i wyłącznie na tym, co mam do zagrania. Zacząć myśleć jak moja postać. Zamienić się w nią.
Jaka jest cena za „wejście” w rolę?
– Ceną jest to, że bardzo trudno jest ten monolog z głowy po zdjęciach wyrzucić, czyli zresetować się. Kończą się zdjęcia, a gdzieś ten Marcin Kania ciągle huczy w głowie. Ja mam w ogóle tak, że jak jest plan zdjęciowy, to nie jestem w stanie między scenami wyłączyć się, czyli wziąć telefon i zadzwonić do kogoś, czy wziąć książkę i przeczytać kilkanaście stron. Nie potrafię normalnie funkcjonować. Ja jestem cały czas z moją postacią, nie rozmawiam z nikim, cały czas gadam sam ze sobą, z moim bohaterem, bo wiem, że muszę go cały czas podgrzewać, że muszę cały czas być w tym monologu, bo jak tylko ostygnę, to już nie będzie to, na czym mi zależy.
A co w roli Marcina Kani było dla ciebie najtrudniejsze?
– Myślę, że Marcin Kania stoi na równi z Edwardem Środoniem z „Domu Złego”. Najtrudniejsze było chyba dla mnie doprowadzenie bohatera, czyli samego siebie do takiego stanu totalnego rozdarcia, rozwalenia psychicznego, nieustannego, wewnętrznego dygotu i stworzenie w swojej głowie postaci, która oczywiście jest chora, jest alkoholikiem, ale też ma w sobie jakieś takie totalne, ogromne poczucie winy, ponieważ on sobie doskonale zdaje sprawę, że krzywdzi wszystkich dookoła. Przerażony nosi na plecach zbiornik z napalmem i pali wszystko dookoła siebie.
Czy twórczość Dr Misio nie jest jakby muzycznym przedłużeniem publicystyki, która jest znana z filmów Wojtka Smarzowskiego?
– Aż tak daleko bym się nie posunął. Czasami zdarza nam się spotkać z Wojtkiem na planie teledysku, bo jesteśmy tak po starej znajomości umówieni, że na każdą płytę Smarzol wyreżyseruje teledysk. I myślę, że to jest raczej jego komentarz do tego co robi Dr Misio. Dla mnie Dr Misio to podróż do wnętrza człowieka, to próba nazwania tego, czego się boimy i próba oswojenia tych lęków. Jesteśmy zespołem, który śpiewa o samotności, uciekającym czasie, oswajaniu śmierci i oczywiście o miłości również, ale o miłości trudnej, miłości opowiadanej z perspektywy dojrzałego człowieka po przejściach.
Twoje koncerty są niesamowicie energetyczne. Wychodzi na nich taka esencja rock'n'rolla. Po prostu są nieokiełznane. Skąd u ciebie taka energia na koncertach?
– Miło mi, że to słyszę. Super. Wiesz co? Jest tak, że ja się umówiłem na samym początku z kumplami z zespołu, że musimy grać każdy koncert tak, jakby to był nasz ostatni koncert w życiu. Moment, kiedy poczuję u siebie jakiś rodzaj rutyny, jakiegoś znudzenia, że śpiewam na scenie i zaczynam odliczać, ile zostało numerów do końca koncertu, to będzie dla mnie znak, że trzeba albo zrobić sobie dłuższą przerwę z Dr Misio, albo trzeba po prostu skończyć, zejść ze sceny. Niepokonanym.
Skąd się wzięła nazwa zespołu: Dr Misio?
– Na początku mieliśmy się nazywać Mr. Hui, ale w końcu doszliśmy do wniosku, że kto będzie chciał słuchać „Mr Hui’a”. (śmiech) No i stanęło na Dr Misio. Misio i Hui to oczywiście doktor Jekyll and Mr. Hyde i to jest nasza prosta instrukcja obsługi każdego faceta. Każdy z nas jest i misiem i tym drugim H. Każdy z nas uwielbia, kiedy go kobieta przytula, kiedy go drapie po plecach, kiedy go głaszczę, no, ale wieczorami zamieniamy się w Mr. Hyde’a. Wyruszamy w miasto, robimy różne dziwne rzeczy, czasami takie, których się potem wstydzimy... No, ale nad ranem wracamy do domu i znowu zamieniamy się w misia i znowu czekamy, aż nas ktoś przytuli, pogłaszcze, podrapie po plecach.
Jakie masz plany na przyszłość?
– Wiosną planuję premierę nowego, konceptualnego albumu „Romeo i Julia żyją”, na którym próbuję opowiedzieć, wyśpiewać fabularną filmową historię. Cały film w 10 utworach. Trzeba będzie tej płyty wysłuchać do końca, aby dowiedzieć się jak zakończą się przygody bohaterów i cała ta filmowa opowieść. Teraz próbujemy z muzykami znaleźć kształt tego albumu w wersji koncertowej. Myślę, że muzycznie i emocjonalnie to będzie bardzo ciekawa podróż, która fanów Dr Misio pozytywnie zaskoczy. Jesteśmy zespołem, który śpiewa o samotności, uciekającym czasie, oswajaniu śmierci i oczywiście o miłości również, ale o miłości trudnej, miłości opowiadanej z perspektywy dojrzałego człowieka po przejściach – mówi Arkadiusz Jakubik.