Zybork – postpegeerowskie miasteczko wykreowane przez Jakuba Żulczyka może być wszędzie. W każdym miejscu w Polsce. Nie da z niego uciec, nie da się od niego odciąć. I nie sposób go zmienić. Ta hermetyczna, duszna społeczność rządzi się swoimi regułami, swoim prawem - które z żadnym prawem nie mają nic wspólnego.
Mikołaj wraca ze swoją żoną Justyną do rodzinnego domu w Zyborku. Wraca bo musi, zmuszony sytuacją ekonomiczną. Wraca, choć bardzo tego nie chce. Tu – pod jednym dachem z ojcem, jego drugą żoną i dziećmi – ma „przezimować”, odkuć się finansowo i wrócić do swojego normalnego życia w Warszawie. Rzecz w tym, że wejście do domu despotycznego ojca oznacza podporządkowanie się jego dyktaturze, od której bohater całe życie uciekał. Zależność, której nienawidzi. Oznacza też powrót do demonów przeszłości, o których Mikołaj nie chce pamiętać. Od pierwszej chwili widać, że to się nie może udać, że cała sytuacja jest skazana na niepowodzenie – ba, na potężną katastrofę.
A jednak... A jednak razem z Mikołajem i Justyną wchodzimy coraz głębiej w ten grząski, brudny, prymitywny świat, w którym jedyną regułą jest brak reguł. W tym świecie rządzi przemoc i okrucieństwo, w zetknięciu z którymi człowiek-jednostka jest bezsilny. Poczucie nieuchronnej porażki w obliczu brutalnej, prymitywnej siły lokalnego układu, a z drugiej strony strachu i zmowy milczenia miejscowej społeczności rodzą w Mikołaju bunt. Taki sam bunt, które kiedyś kazał mu wyjechać z Zyborka, teraz każe mu przeciwstawić się złu, które eskaluje do rozmiaru brutalnych zbrodni. To, paradoksalnie, pozwala mu zbudować swoiste porozumienie z ojcem, odbudować relacje z Justyną, a wreszcie skonfrontować się z bolesną przeszłością.
„Wzgórze psów” to, w mojej ocenie, nie jest ani klasyczny kryminał, ani thriller. To wnikliwe studium społeczeństwa i rodziny. Brutalne, bez najmniejszej taryfy ulgowej. Dlatego czyta się tę książkę z grymasem bólu, czasem niedowierzaniem, złością, obrzydzeniem. Ale czyta się do końca.