Postanowiliśmy sprawdzić, gdzie trafiają pieniądze z puszek jednej z organizacji, ustawionych w sklepach na terenie całej Polski. Czy fotografie, którymi oklejone są pojemniki, rzeczywiście przedstawiają chore i potrzebujące dzieci?
Nasi widzowie zgłosili nam prawie czterdzieści miejsc, gdzie znaleźć można charakterystycznie puszki. Stoją najczęściej obok sklepowych kas, żeby zachęcać klientów do wrzucania reszty z zakupów. Na każdej z puszek jest zdjęcie dziecka, imię oraz krótka historia rzekomej choroby. Jak się okazuje, zdjęcia dzieci są kupione w internetowych bazach.
- Już ze dwa lata mamy w sklepie te puszki. Same osobiście wrzuciłyśmy pieniądze, na zachętę, żeby klienci też wrzucali. Przekonało nas zdjęcie dziecka, chore dzieci to coś strasznego – mówi jedna z ekspedientek.
>> Lublin. W puszce było już 400 złotych. Ludzie myśleli, że dają na chore dzieci<<
- Kiedyś na puszcze było zdjęcie takiej pięknej dziewczynki. Puszka szybko się zapełniła – dodaje inna sprzedawczyni.
Na przekazanych nam nagraniach z monitoringu widać mężczyzn opróżniających jedną z większych skarbonek, stojącą w dużym centrum handlowym. Pieniędzy jest tyle, że mężczyznom ciężko je wynieść.
„Generalnie pomagamy dzieciom”
Julka, Antoś, Zuzia, Zosia, Hania czy Natalka – między innymi te imiona wraz ze zdjęciami znalazły się na puszkach. Część z tych zdjęć znajduje się również na stronie internetowej jednego ze stowarzyszeń, w zakładce podopieczni. Pieniądze zebrane na te dzieci trafiają na to samo konto bankowe, chociaż przedstawiciel stowarzyszenia twierdzi, że jest inaczej.
- Jest konkretne dziecko, opisujemy jego historię, robimy opracowanie marketingowe i działamy – tłumaczy Bartosz S. I dodaje: - W momencie podpisania umowy z nami, zakładamy subkonto dla danego dziecka. Z pieniędzy, pochodzących z tego konta jesteśmy w stanie pokryć potrzeby dziecka. Nie można sobie ot tak zbierać pieniędzy. Są na to określone przepisy.
W bazie podopiecznych stowarzyszenia znajduje się również zdjęcia dziecka z zespołem Downa, podpisane jako Adaś. Okazuje się, że chłopiec tak naprawdę nazywa się Adrew i mieszka w Kanadzie. Skontaktowaliśmy się z jego matką, która odpisała nam, że nigdy nie uzyskała żadnej pomocy od jakiejkolwiek organizacji z Polski.
Dziwny adres
Okazuje się, że organizacja, która prowadzi tak dużą zbiórkę, nie działa pod swoim oficjalnym adresem. Jej prezesem jest Ewa S., która prowadzi również inne stowarzyszenie, które zostało ukarane kilka lat temu za nieprawidłowości przy rozliczeniach, zakazem prowadzenia podobnych zbiórek.
- Generalnie pomagamy dzieciom. Finansujemy rehabilitacje, dokładamy się do leków, do zabiegów, turnusów. Wszystko zależy od tego, jakie są potrzeby i jak możemy pomóc. Każda zbiórka jest dla kogoś – tłumaczy Bartosz S.
W aktach sądowych stowarzyszenia Bartosz S. występował jako członek - założyciel. Mężczyzna jest znany w swoim rodzinnym mieście z aspiracji politycznych. Kilka lat temu startował w wyborach do Sejmu, chciał zostać również burmistrzem miasta.
Mimo tego, że Bartosz S. nie zasiada we władzach stowarzyszenia, zbierającego do puszki to oficjalnie jest prezesem dwóch innych fundacji. Jedna według opisów zajmuje się „pomocą chorym na raka pieskom”, a druga ma nazwę i logo niemal identyczne, jak jedna z większych fundacji pomocowych w Polsce. Poza tym mężczyzna jest jeszcze prezesem trzech, rzekomo dobrze prosperujących spółek. Wszystkie wymienione instytucje zarejestrowane są pod jednym adresem.
Wielokrotnie próbowaliśmy skontaktować się z przedstawicielami stowarzyszenia, prosząc ich o listę podopiecznych, faktury i informacje o zakresie udzielonej pomocy. Nie otrzymaliśmy żadnej odpowiedzi, poza tą, że obowiązują ich przepisy z zakresu RODO. W ostatnim sprawozdaniu, wysłanym przez stowarzyszenie czytamy jedynie, że zebrane pieniądze wydano na leczenie, żywność, odzież czy obuwie ponad dwieście sześćdziesiąt tysięcy złotych. Nie wiadomo jednak, kto z tych pieniędzy skorzystał.