Podróżnik Marek Marcola ze Zwierzyńca odwiedził ponad 90 krajów na 6 kontynentach, Zobaczył najwyższe góry, najwyższy wodospad i najdłuższą rzekę świata. Był na sawannie, pustyni, stepie i w dżungli. Był w wielkich miastach i w krajach „zatrzymanych w czasie”
• Odbył Pan 10-dniową podróż dookoła świata.
- W zasadzie 11, o ile doliczy się tzw. „dzień Fileasa Fogga”, który zyskuje się jadąc w kierunku wschodnim. Przed tą podróżą byłem w ponad 90 krajach na wszystkich 6 zamieszkałych kontynentach. Gdybym postawił na globusie chorągiewki, okazałoby się, że stoją dookoła. Ale nie zrobiłem kołka i nie przeleciałem Pacyfiku, bo inne oceany po kilka razy. W RPA poznałem Polaka, który przystał na taki pomysł. Sam wszystko przygotowałem, spotkaliśmy się w Warszawie i polecieliśmy przez Dubaj do Perth (Australia), kolejno do Auckland (Nowa Zelandia), stamtąd do Buenos Aires - i to był dzień, gdzie przekroczyłem linię zmiany daty, czyli jak 25 października wyleciałem, to tego samego dnia przyleciałem. Czułem się jakbym się cofał w czasie. Z Argentyny popłynęliśmy promem do Montevideo (Urugwaj), skąd polecieliśmy do Madrytu, a później do Amsterdamu.
• Po co to wszystko było?
- Po pierwsze: po to, aby ocenić rozmiar Ziemi. Jeżeli chodzimy pieszo czy jeździmy rowerem, to wydaje się ona ogromna, a przecież samolotem można ją przelecieć w dwie doby: rekord rejsowymi samolotami wynosi 52 godziny. Po drugie: człowiek może wtedy właściwie określić swoje miejsce na naszej planecie i je bardziej docenić. To, że mieszka się w bogatej części świata, ma stabilizację i możliwość rozwoju. Taki luksus ma mniejszość populacji świata.
Jest jeszcze coś: Poza Europą odkrywa się jak jest ona ważna ze swymi wartościami, historią, religią i tożsamością. Obawiam się, że wielu Europejczyków sobie tego do końca nie uświadamia. Dzięki tej podróży i innym wiem, jak wiele osiągnęła Polska. Będąc kiedyś w Montrealu zauważyłem, że Warszawa jest o wiele bardziej światowa, ma lepsze drogi, ciekawszą architekturę, a przede wszystkim wielką dynamikę w sobie.
• Czego człowiek uczy się o sobie w podróży?
- Przede wszystkim swoich granic, ale i miejsca wśród innych. Musi odnaleźć się w tych 7 miliardach ludzi na świecie i uznać, że jest wprawdzie niepowtarzalny, choć w sumie podobny do innych w swych pragnieniach, radościach i troskach. Podróże poszerzają horyzonty, ale też trzeba nauczyć się patrzeć i odpowiednio odczytywać rzeczywistość. Ja przez wiele lat patrzyłem na coś, a nie widziałem tego najważniejszego, co przyszło dopiero z wiekiem i doświadczeniem. Nie bez racji mówi się, że podróże kształcą wykształconych.
• Również uzależniają. Jak to jest, jak wraca się z takiej podróży?
- Na ogół już w drodze powrotnej myślę o następnym celu. A w domu staram się inaczej spojrzeć na swoje życie i otoczenie. To najlepszy czas na pozytywne zmiany.
• Czy polityka danego państwa wpływa na mentalność ludzi?
- Polityka jest wprost proporcjonalna do tego, jak ludzie żyją. Byłem w październiku w Uzbekistanie, który do niedawna był bardzo autorytarnym i zamkniętym państwem. Teraz wjeżdżamy do niego bez wizy. Zmieniła się władza i nagle mieszkańcy zaczęli się czuć się wolnymi obywatelami. Wbrew Majakowskiemu to jednostki, a nie masy kształtują świat.
• Fascynują pana wielkie miasta?
- Ostatnio zachwycił mnie Nowy Jork, który słusznie uważany jest za „stolicę świata”. Jest barwny, świetnie położony blisko wody, pełen życia i wspaniałych budynków. Odwiedziłem prawie wszystkie liczące się aglomeracje na świecie i nie widzę dla niego konkurenta. Ale to nie znaczy, że nie ma innych ciekawych miast. Bardzo podobała mi się Jokohama, Melbourne, Rzym czy La Paz. Niestety, często duże miasta są po prostu brzydkie, jak chociażby Biszkek. Z kolei pozytywnym zaskoczeniem była dla mnie nowa stolica Kazachstanu, wybudowana w ciągu 20 lat na stepie, ale ze smakiem i rozmachem. Jestem miłośnikiem architektury i na nią głównie zwracam uwagę. Liczy się także trudny do określenia, ale łatwo wyczuwalny duch danego miejsca, czyli genius loci.
• Jaki kraj najbardziej pana zachwycił?
- Etiopia. Wszędzie na świecie - poza Europą - widoczna jest kalka kolonizatorów: brytyjskich, francuskich, hiszpańskich, portugalskich czy niemieckich. W Etiopii tego nie ma. To jedyny kraj, gdzie ich nie było - poza epizodem włoskim, którego skutkiem jest makaron w tamtejszej kuchni.
Na prowincji ciężko jest określić w jakim wieku żyją ci ludzie, gdyż warunki bytowania są bardziej niż prymitywne. Można powiedzieć, że w XIX, a można równie dobrze, że w XI. Tam wciąż wiele osób nie widziało białego człowieka. W odróżnieniu od innych państw czarnej Afryki w Etiopii są zabytki: i to wspaniałe, jak kościoły w Lalibeli czy zamek w Gonder. To kraj ze starą monofizycką religią chrześcijańską. Mają piękne cerkwie czy manuskrypty. Etiopczycy to dumny naród, świadomy swej historii. Są bardzo wdzięcznym obiektem fotograficznym, jako że na co dzień noszą tradycyjne stroje.
• Jakie inne państwa najlepiej pan wspomina?
- Haiti, które jest kawałkiem czarnej Afryki na Karaibach. Byłem tam jeszcze przed trzęsieniem ziemi. W jednej z wiosek, uczestniczyliśmy w pokazie czarownika voodoo, podczas którego asystowało nam dominikańskie wojsko, gdyż było tam niebezpiecznie.
Nepal, który ma klimatyczne zabytki i wszechobecne góry. Himalaje są zachwycające. Kambodża, z jednej strony dążąca do nowoczesności, a z drugiej pozostaje wciąż tradycyjna; wystarczy zjechać z głównej drogi.
Boliwia, która zdobyła mnie i krajobrazami, i ludźmi, kolorowo ubranymi i uśmiechniętymi. Dżipami wjechaliśmy na płaskowyż Altiplano, gdzie rozciągają się fantastyczne góry i laguny. Nigdzie na świecie czegoś takiego nie widziałem.
• Te wszystkie kraje, które Pan wymienił, należą do najbiedniejszych na świecie.
- Przez to są jakby „zatrzymane w czasie” i turystycznie atrakcyjne. W przypadku krajów rozwiniętych, wiadomo, co jest dzisiaj, co będzie jutro i za sto lat. Są przewidywalne i często banalne, choć wygodne i bezpieczne.
• Ale jeździ pan też po takich państwach. Po co?
- Na przykład pojechałem do Japonii, bo Lech Wałęsa w 80-tych latach powiedział: „Zbudujemy drugą Japonię”. Nie bliskie Niemcy, tylko właśnie daleki Nippon. Chciałem zobaczyć ten kraj. I co zastałem? Kraj ze świetną komunikacją kolejową; absolutnie najlepszą na świecie. Ale infrastrukturę budowano dawno i na przykład drogi często wymagają modernizacji. Nasze nowe, unijne autostrady są o wiele lepsze. Wróciłem z myślą, że plan Wałęsy właśnie się spełnia.
• Czy wszystkie turystyczne miejsca są przereklamowane?
- Niektóre. Rozczarował mnie chiński mur, gdyż gospodarze pokazują nie oryginał, tylko jest rekonstrukcję. A co jest warte podziwu? Na przykład Tadż Mahal - budowla skończenie piękna, w której nie da się nic poprawić. Jednak największe wrażenie zrobiły na mnie piramidy egipskie, bo ten starożytny cud świata jest nie do pobicia.
• A jakie miejsca chciałby pan jeszcze zobaczyć?
- Dużo dobrego słyszałem o Birmie czy Namibii. Hermetyczna dotychczas Arabia Saudyjska wprowadziła dla nas wizy elektroniczne - chciałbym zobaczyć ten kraj, dopóki globalizacja jeszcze do niego nie zapukała. Generalnie jestem jednak człowiekiem turystycznie spełnionym. Kiedy rozpoczynałem swoją międzynarodową przygodę, przekraczając granicę z NRD w 1979 roku, nawet nie marzyłem, że odwiedzę tyle krajów, miast i niezwykłych miejsc. Wówczas w zasięgu marzeń była Bułgaria. Na szczęście stał się geopolityczny cud i Polska osiągnęła gospodarczy sukces.
• A skąd pan bierze pieniądze na podróże?
- To jest zawsze kwestia wyboru. Poleciałem do Japonii na tydzień, wydając 3,5 tys. zł. To są pieniądze, które są w zasięgu ręki prawie każdego Polaka lubiącego podróżować. Często wyjeżdżam sam, zadając sobie więcej trudu, za to nie płacę pośrednikom. Są ludzie, którzy kupują coraz to nowsze samochody czy zmieniają wyposażenie domu. Dla mnie liczy się podróż. Każdego roku staram się odłożyć na dwie podróże.