(...) na pl. Litewskim (...) Lublin przeżył inwazję MO i tajniaków. Krążące kolumny radiowozów i suk hałasowały syrenami, świeciły kogutami. (...) spisywano składających kwiaty pod pomnikiem Konstytucji, cywile fotografowali, okolica pomnika była filmowana. Przed 18-tą przywieziono tyle MO, że na placu zrobiło się granatowo. Już wtedy dokonano pierwszych zatrzymań. (...). Po 19-tej wyszli ludzie z kościoła Matki Boskiej Zwycięskiej kierując się ku pomnikowi. Ten duży tłum nie dotarł do „orzełka” ginąc w tłoku ubeków i milicji. Po pewnym czasie nadeszli ludzie od Jezuitów**.
Szedłem razem z nimi Krakowskim Przedmieściem od strony Bramy Krakowskiej. Główna ulica miasta niczym nie przypominała dzisiejszego deptaku. Szliśmy w dosyć zwartym szyku wąskimi chodnikami. Środkiem przemykały samochody i trolejbusy. Idący pod prąd z trudem znajdowali drogę. Byli poirytowani jakby się dokądś spieszyli albo skądś chcieli się jak najszybciej oddalić. Co chwilę ktoś na mnie wpadał i nie patrząc w oczy szedł dalej w swoją stronę. Na placu Litewskim było bardzo dużo ludzi. Będąc w środku tej ludzkiej rzeki nie widziałem tego, co się działo wokół. Nie mogłem dostrzec milicyjnych kordonów zajmujących pozycje na obrzeżach placu i w bocznych uliczkach. W tłumie dało się słyszeć głosy, że będzie gorąco. Tak doszliśmy na przeciwległy kraniec placu pod pomnik Konstytucji 3 Maja. Nagle zaczęła się jatka. Ni stąd ni zowąd pomiędzy ludźmi pojawili się uzbrojeni w pałki i tarcze milicjanci. Ludzie w popłochu zaczęli uciekać. Jakiś chłopak obok szarpał się z milicjantem trzymając go oburącz za przyczepioną do hełmu pleksiglasową osłonę twarzy.
– Nie dajmy się sprowokować! – dobiegał głos z tłumu.
– Pójdziesz ze mną! Ktoś mocno chwycił mnie pod ramię i popychając prowadził w kierunku milicyjnych samochodów.
A co stało się z pozostałymi? (...) Zostali rozproszeni przy pomocy spisywania i odprowadzania do suk. (...) Ogółem tego dnia zatrzymano kilkadziesiąt, a może ponad sto osób (głównie młodych) (...)* Byłem jedną z nich. Obok mnie szedł chłopak przykuty kajdankami do milicjanta. Drugą, wolną rękę wznosił w geście zwycięstwa. Tę symboliczną scenę opisano w Informatorze Solidarności, który krążył po mieście kilka dni później.
Ścieżka zdrowia
Po jakimś czasie siedziałem w ciemnej, pozbawionej okien, milicyjnej suce, która krążyła po ulicach miasta. Ktoś najwyraźniej nie chciał, abyśmy się domyślili, dokąd jedziemy. A może komuś zależało by niepewność podsycała lęk. Jeździliśmy tak niekończące się 20 minut. Jak się okazało zawieźli nas na ul. Północną, którą od Litewskiego dzieli ledwie dwie trzy minuty. Kierowca znał się na budowaniu dramaturgii. Wśród zatrzymanych panowała cisza. Wyczuwało się niepokój, przygnębienie i strach.
– Dokąd tak długo jedziemy, skoro wszystkie posterunki są w centrum? – ktoś zapytał.
– Jak macie co, to podkładajcie pod ubranie szczególnie na plecach, bo będzie pałowanie. Zafundują nam ścieżkę zdrowia! – przerwał milczenie męski głos.
To zdanie wkrótce okazało się prorocze. Szczęśliwie miałem plecak, który zarzuciłem na ramiona, gdy tylko otworzyły się drzwi samochodu. Przed nami w dwóch rzędach stało z pałkami w rękach około dwudziestu rosłych chłopa.
– Wysiadać, k...a wasza mać!
Biegłem, ile sił. Oni bili, gdzie popadło, oszczędzając tylko głowę. Widząc osłaniający grzbiet plecak bili po udach. Z każdym uderzeniem czułem, że nogi coraz bardziej odmawiają posłuszeństwa. Przed samym końcem upadłem, gdy ktoś, kto biegł z tyłu, wpadł na mnie. Pomagając mi wstać, zbierał dodatkowe cięgi. Po chwili było po ścieżce, lecz nie po wszystkim. Staliśmy w słabo oświetlonym korytarzu.
– Jesteśmy na ulicy Północnej. Szybko stąd nie wyjdziemy – powiedział jakiś stały tutejszy bywalec.
– Minimum 48 godzin – dodał ktoś inny.
Wzywali nas na podstawie dokumentów zarekwirowanych podczas zatrzymania. Zostałem dokładnie wyspowiadany z danych personalnych. Skierowano mnie do magazynu. Gdy magazynier spisywał mój dobytek, o mały włos jeszcze raz nie oberwałem. Wyciągnął z plecaka książkę Ptaki Europy, przewodnik terenowy.
– A to co? Inteligencik książkę do aresztu sobie przyniósł?
– To jest klucz do oznaczania ptaków – odpowiedziałem ściszonym, grzecznym tonem, starając się nie powiększać napięcia.
– Jaki k...wa klucz. Klucze już spisałem! Krzyczał zdenerwowany.
Dał sobie po chwili wytłumaczyć, że takiej nazwy popularnie używa się w języku ornitologów. Uwiarygodniłem się, pokazując mu w spisie treści tytuł rozdziału „Układ klucza”. Że też chciał słuchać tych tłumaczeń?
Odprowadzono mnie do celi wraz z dwoma starszymi ode mnie mężczyznami. Byłem obolały, zmarznięty, a nade wszystko zdezorientowany strachem. Nie byłem w stanie zebrać myśli. Trząsłem się, nie wiedząc czy ze strachu, czy z zimna. Dobrze zapamiętałem chłód celi i wielokrotnie podejmowane próby zamknięcia okna. Nerwową atmosferę podsycał jeden ze współzatrzymanych. Celowo nie używam słowa współwięzień, gdyż nie chcę wpadać w kombatanckie nuty. Byliśmy w areszcie.
A ten współ... powtarzał w kółko.
– Co będzie! Co będzie!... Ja tylko byłem na zakupach. Kupiłem automatyczne korki do instalacji elektrycznej. Rzucili je w elektrycznym na rogu Staszica. Na pewno mi je zarekwirują. Co będzie! Gdzie ja takie kupię.
– Zamknij się pan! Jutro możesz stracić pracę i... w ogóle, a o jakiś korkach pieprzysz! Uciszył go ten drugi. Potem mi poradził abym nie przyznawał się, że byłem na mszy, a potem na manifestacji. Miałem kurczowo trzymać się swojej wersji, nawet jeśli miejscami będzie niespójna.
– Nie mówcie nic, bo nas podsłuchują – powiedział ten od korków.
Tuż przed północą, zostałem wezwany na przesłuchanie. Wychodząc z celi usłyszałem za sobą:
– Trzymaj się!
Przesłuchanie
Mundurowy prowadził mnie przez labirynt korytarzy. Otwierał kolejne okratowane drzwi, bezbłędnie znajdując właściwy klucz. Obrazek jak z jakiegoś filmu. Wprowadził mnie do pokoju. Coś wymamrotał salutując. Za biurkiem czekał kilka lat starszy ode mnie, dobrze ubrany mężczyzna. Zachowywał się jak pan życia i śmierci, ale nie był wulgarny. Kolejny raz skonfrontował dane z dowodu osobistego z moją pamięcią. Może wyglądałem na takiego, co ze strachu zapomniał, jak się nazywa? Wreszcie przeszedł do rzeczy i zapytał, co robiłem na placu Litewskim. Opowiedziałem mu, zgodnie z prawdą, o tym, że tego dnia byłem obserwować ptaki na torfowiskach pod Chełmem, że zmokłem, że wyjechałem pociągiem z Chełma około godziny 17, na Dworcu Głównym w Lublinie wsiadłem w trolejbus linii 156, wysiadłem na Królewskiej, ponieważ chciałem się przesiąść w coś, co jedzie na Sławinek, że sprawdziłem rozkład jazdy i aby długo nie czekać poszedłem na plac Litewski na autobus 10 czy 18. Numerów pojazdów dokładnie nie pamiętam, wszak upłynęło wiele lat. Oczywiście nie powiedziałem, że tak naprawdę nie zdążyłem na mszę za ojczyznę do kościoła Jezuitów, że wiedziałem o niej z ulotek, że jak wysiadłem z trolejbusu ludzie właśnie wychodzili z kościoła, że przyłączyłem się do nich w drodze do pomnika Konstytucji 3 Maja zwanego „orzełkiem”, że zwiódł mnie ciągnący ulicami tłum.
Moje opowiadanie uwiarygodniła kolejna absurdalna sytuacja.
– Co masz w butach? – zapytał ni stąd ni zowąd ubek.
– Wodę – odpowiedziałem.
– Nie rób żartów i zdejmij je – powiedział.
Jak prosił, tak też uczyniłem. Stałem z gumowcami w rękach.
– Co masz w środku!? – powtórzył poirytowany.
– Wodę – powtórzyłem.
– Odwróć buty! – krzyknął. Spoza biurka nie mógł widzieć mokrej plamy wokół moich skarpet.
– Ale tam jest woda!
– Żarty sobie stroisz?
Odwróciłem buty i na wykładzinę dość obficie wylały się, resztki wody, którą nabrałem podczas szybkiego marszu przez torfowisko. Widziałem wściekłość, ale i bezradność na jego twarzy. Nie powiedział ani słowa. Pomyślałem wówczas o Szwejku i o tym, jak obezwładniał rozmówców swoją naiwną prawdomównością. Metoda na Szwejka zaczęła się sprawdzać.
– Odprowadzić! – zawołał. Po chwili do pokoju wszedł mundurowy, który przez całe godzinne przesłuchanie musiał stać za drzwiami.
W celi było cicho i wciąż bardzo zimno. Moi towarzysze wybudzili się na chwilę z drzemki. Ten drugi, nie ten od korków spytał, jak było. Odpowiedziałem, że nie tak strasznie. Ot zwykłe przesłuchanie. Nie próbowałem zgrywać bohatera. Wciąż strasznie się bałem. Zachodziłem w głowę, jak w tym stresie mogłem nie czuć tej wody w butach. Próbowałem zasnąć, ale za nic nie mogłem ułożyć się na drewnianej ławce. Wszystko mnie bolało.
Rano przyniesiono nam śniadanie. Blaszany kubek z bliżej niezidentyfikowanym napojem, był tak gorący, że ledwie utrzymałem go w dłoniach. Z czego to coś było zaparzone? Herbata czy jakaś kawa zbożowa? Na talerzu leżały dwie kromki chleba, kawałek masła albo margaryny i plasterki jakiejś podłej wędliny. Oczywiście nie podali sztućców.
– Jak zjesz to wysusz sobie kawałek skórki chleba, to będziesz miał czym na drugi raz rozsmarować masło – powiedział drugi.
– To… ile będziemy tu siedzieć? – zapytał ten od korków. Nie panował nad przerażeniem, tak jak nie panował nad drżącym, płaczliwym głosem.
Dziekan, bohater tamtych dni
Rano, około godziny 10, ponownie wezwano mnie na przesłuchanie. Prowadził je ten sam oficer.
– Sprawdziliśmy te godziny odjazdów pociągu z Chełma i trolejbusu spod dworca, to się zgadza – był wyraźnie niepocieszony.
– Skąd miałeś ten stary biuletyn Solidarności? – spytał.
Zmieszałem się, przypomniawszy sobie o skrawku pożółkłego papieru, który od dwóch lat nosiłem w portfelu. Właściwie był to sam nagłówek gazetki, z wydrukowanym na czerwono, solidarycą napisem Solidarność.
– To jeszcze z dawnych czasów. Wyciąłem ją z jakiejś gazetki i tak noszę – odpowiedziałem.
Najwyraźniej nie kupił tego tłumaczenia. Potem próbował straszyć i namawiać do współpracy. Mówił, że źle się dzieje na uczelniach itp. Mnie nie odstępowała myśl - co zrobiłby Szwejk w mojej sytuacji? Zrzucając wszystko na swoją szczerość i gadatliwość oświadczyłem, że gdybym nawet taką współpracę podjął, to z pewnością nie umiałbym tego utrzymać w tajemnicy. Nic nie powiedział. Podsunął mi do podpisania dokument zobowiązujący do zachowania w tajemnicy treści przesłuchania. Podpisałem. Wiem, że pisząc ten tekst, podobnie jak wiele razy w przeszłości, nie dotrzymuję danego słowa. Czuję się zeń zwolniony, zwłaszcza z uwagi na moją, godną szwejkowej, gadatliwość.
Po upływie kolejnych kilku godzin wypuszczono mnie do domu, gdzie przez kolejne dwa, trzy dni wylizywałem się z ran. Miałem posiniaczone, mocno spuchnięte uda, zwłaszcza z tyłu. Wiedzieli psubraty jak bić, aby wydłużyć pamięć.
Gdy po kilku dniach wchodziłem na Wydział podbiegła do mnie jedna z asystentek, prosząc, abym nie szedł na zajęcia, bo UB czeka na mnie u dziekana. Odpowiedziałem, że lepiej będzie rozmawiać z nimi przy świadku, niż mieliby mnie ciągać po komendach czy prokuraturach. Dziękuję Bogu za ten głos rozsądku. U dziekana siedział funkcjonariusz po cywilnemu, nie ten sam, który przesłuchiwał mnie tamtego dnia. Rozmowa wydawała się trwać chyba całą wieczność. Byłem zbyt pobudzony, by kontrolować czas. Kilkakrotnie powtarzane te same pytania i ja trzymający się swojej wersji. Trochę ją podkoloryzowałem przy dziekanie. Powtarzałem, że moja działalność studencka ograniczała się do koła naukowego, że niedawno co zostałem jego przewodniczącym, że zależy mi na studiach, że zacząłem prowadzić własne badania itd. Czułem się mało przekonujący, ale dziekan wszystko potwierdzał. Powiedział nawet, nie do końca zgodnie z prawdą, że jestem wzorowym studentem. Od lat nie opuszcza mnie myśl, że dzięki niemu nie zostałem relegowany z uczelni, jak wielu po podobnych przygodach. Podziękowałem mu wychodząc z gabinetu, ale czułem, że to zbyt mało. Planowaną rozmowę odłożyłem na później, potem zapomniałem, aż wreszcie któregoś dnia dowiedziałem się, że zmarł. Profesor Bogusław Sałata, mój Dziekan, drobny, zamknięty w sobie człowiek, wyglądający jakby bał się własnego cienia, jest moim bohaterem tamtych dni.
Po latach w Szerokiej
Pewien piątkowy, listopadowy wieczór spędzałem w kawiarni „Szeroka” na lubelskim Starym Mieście. Cotygodniowe jam session grane przez lubelskie dinozaury rocka lat 70-tych i 80-tych. Powroty do własnych historii, których pamięciowymi zakładkami są utwory ulubionych wykonawców. Sąsiednie stoliki okupowały grupki starych znajomych. Miło popatrzeć, jak się trzymają w dobrej komitywie. Obcy ludzie, choć w większości moi rówieśnicy, może trochę starsi. Tu łączyła nas muzyka. Byłem sam i co jakiś czas rozglądałem się, wypatrując kogoś ze znajomych. Kapela grała „My sweet Alabama” zespołu Lynyrd Skynyrd, ja sączyłem kolejny garnuszek grzanego, czerwonego wina. Błądzący po sali wzrok napotkał znaną twarz, twarz ubeka, który 3 maja, 34 lata temu przesłuchiwał mnie w areszcie na Północnej. Mężczyzna w schyłkowym średnim wieku, lekko łysiejący, ale w dobrej kondycji, ubrany w rozciągnięty sweter. Potwierdziło się to, co zauważyłem przed laty, że nie było pomiędzy nami zbyt dużej różnicy wieku, najwyżej 5 lat. Ta niewielka różnica i pozycja, dawały mu wówczas przewagę. Ale nie o tym chciałem, bo „ni mom zalu do nikogusieńko”. Tamtego wieczoru zamknęło się koło jednej z moich historii. Obaj przyszliśmy posłuchać muzyki i powspominać stare dzieje. Niezależnie od tego, co każdy z nas robił w tamtych trudnych czasach, to bez wątpienia pozostawiły w nas najlepsze wspomnienia. Nie inaczej, wszak były to czasy naszej młodości. Warto pielęgnować wspomnienia, zwłaszcza przy dobrze zagranych evergreenach. Myślałem nim i o sobie. Jak musimy różnić się w naszych wspomnieniach. Ja przynajmniej nie muszę niczego ukrywać. Ze szczerością Szwejka opowiadam tę historię.
Luty, 2019
* Tomasz Buczek, nauczyciel biologii i przyrody w Prywatnej Szkole Podstawowej i Liceum im. Królowej Jadwigi w Lublinie
** Solidarność. Informator. Region środkowo-wschodni. 110. Lublin. 10.05.1985.