To będzie wyjątkowy weekend dla Katarzyny Kucharskiej. Do Lublina zjedzie rozproszona po całej Polsce cała jej wielopokoleniowa rodzina, by wspólnie z roześmianą seniorką świętować jej setne urodziny. Nikogo nie zabraknie, bo jak można byłoby nie stawić się na jubileuszu osoby bardzo kochanej?
Katarzyna Kucharska urodziła się 13 stycznia 1920 roku.
- Pierwsze wspomnienie z dzieciństwa? Dużo ich mam. Byłam rozkoszna! Miałam trzech braci. Lubiłam im psocić, a oni lubili psocić mnie - pani Katarzyna chętnie opowiada o tym, co przeżyła.
Słuchaczy nie brak, bo historia jej życia w wielu miejscach przeplata się z historią znaną z kart podręczników.
- Pamiętam, że w domu mieliśmy takie duże butle z sokami i bracia dawali mi pić prosto z tych butli. Tak je przechylali, że raz całą sukienkę mi zalali. Do dziś dnia to pamiętam.
Pani Katarzyna urodziła się i wychowała w Steniatynie (pow. tomaszewski). Tam też chodziła do czteroklasowej szkoły. Nie wszystkie dzieci uczyły się wtedy w ogóle, a dla większości cztery klasy pozostawały jedyną formą edukacji.
- Większości ta pierwsza szkoła wystarczyła. Mnie i braci rodzice wysłali jednak potem do szkoły do Łaszczowa, gdzie uczyło się do 7. klasy. Tam było już mało dzieci, bo siedem klas to było wtedy już duże wykształcenie. Tylko nielicznie je mieli - wspomina seniorka. - Do nowej szkoły miałam siedem kilometrów. To daleko, ale w lecie się chodziło. A na zimę wynajmowało się mieszkanie, w którym mieszkałam razem z braćmi.
Dom pełen dzieci
Razem z nimi mieszkały inne dzieci ze spokrewnionych ze sobą rodzin m.in. sióstr mamy pani Katarzyny. Wszyscy byli jak jedna wielka rodzina. Żyli ze sobą w zgodzie. Często odwiedzały ich też inne dzieci z Łaszczowa. Było bardzo wesoło.
- Rodzice dowozili nam jedzenie i wynajęli starszą kobietę, która była też za gospodynię w dworze - mówi pani Katarzyna. - Ona bardzo dobrze gotowała i się nami zajmowała. Pamiętam, że była bardzo czysta. Wszyscy byliśmy dziećmi mieszkającymi daleko od domu, ale rodzice się o nas nie bali. Jak nakazywali nam ostro, że ma być spokój, to był spokój.
Po szkole w Łaszczowie można było iść do gimnazjum w Tomaszowie Lubelskim. Jak wspomina stulatka, ciężko było się tam jednak dostać, a nauka była bardzo droga. Dlatego trafiały tam już tylko dzieci z najzamożniejszych rodzin. Ona wróciła do domu.
- W gospodarstwie roboty mi nigdy nie było brak - przyznaje. - Moja mama była słabego zdrowa, dlatego porządki, prasowanie, czystość w domu to ja utrzymywałam najwięcej. Na polu też byłam. Lubiłam też ogródki i kwiaty i zawsze miałam ładne. A potem byłam już panną bawiącą się po zabawach.
W rodzinnym domu zawsze było gwarno. Do nastoletniej Kasi i jej braci ciągle schodzili się rówieśnicy.
- Mieliśmy świetlice blisko i było też kółko młodzieżowe. Zawsze zabawy tam były, a prawie co wieczór schadzki. Było wesoło - kobieta uśmiecha się na wspomnienie tych czasów. - A potem pojawił się mój przyszły mąż. Przychodził do moich braci. Był z tej samej wsi, o 5 lat starszy ode mnie. Jaś był bogatszy ode mnie, a to dla moich rodziców było ważne. Dlatego to oni go najpierw dla mnie wybrali. Dopiero jak dłużej zaczął chodzić to i ja go wybrałam. Tylko teściową miałam niedobrą. Jakby mąż jej nie słuchał, to byłby na pewno lepszy, bo teściowa zawsze swoje kręciła. Było mi wtedy trudno, bo mieszkaliśmy wszyscy razem.
Czarna noc
W wrześniu 1939 Katarzyna Kucharska miała 20 lat. O tym, że będzie wojna mówiło się już wcześniej.
- Ale mnie to wtedy za bardzo nie interesowało. Nie bałam się - mówi stulatka, ale zaraz dodaje: - Ta wojna dużo złego nam dała. Musieliśmy się dwa razy budować, bo spalili nas tak, że nie mieliśmy nic. Całe wioski wtedy Ukraińcy palili. Wieczorem słychać było po okolicy strzały i ognie było widać. Jak byli blisko, to cała wieś uciekała. Pamiętam, że po naszej wiosce jeździło na koniach takich trzech komendantów i krzyczeli: „Czarna noc na was, czarna noc”. Wszyscy się bali. Pamiętam, jak sąsiadka przyprowadziła do nas koleżankę w moim wieku i mówiła: „Chowajcie się dziewczynki, bo to dziczyzna”.
Pani Katarzyna pamięta, że Ukraińcy zabierali mąkę, pieczywo, wszystko, co było do jedzenia. Pamięta, że kiedyś zamknęli w sklepie wszystkich mężczyzn i grozili, że ich spalą. Pamięta opowieści bratowej, o tym, jak przybijali dzieci widłami do ściany i śmiali się, że to orły polskie.
- Ja tego na szczęście nie widziałam - wzdycha. - Ale widziałam pobitą bratową. Widziałam brata, którego tak zbili, że aż umarł. Zresztą nie tylko jego. Zabijali na całych wioskach. Myśmy jakoś przeżyli. Wtedy każdy u nas na wsi miał zerwaną troszkę podłogę w domu i na noc kobiety uciekały do wykopanych tam schronów. Ponad miesiąc tam w nocy siedziałam z bratową, a mój mąż ze swoim bratem chodzili po wiosce i pilnowali. Zawsze nas przestrzegali, że jak już w nocy dym będzie dochodził do nas, to mamy drugim sekretnym wyjściem do ogródka iść. Jakie to życie było?! I tak miałam szczęście, że jeszcze byłam sama. Bratowa miała dziecko i to był problem. Bałyśmy się bardzo, a jeszcze teściowa była stara i chora. Nie mogła już chodzić i nie schodziła z nami do schronu. Zostawała sama w łóżku i mówiła: „Jak przyjadą Ukraińcy to ja i tak powiem, że wy tam się pochowaliście”. Nie wiedziałam, powie, czy nie powie. Bałam się.
Został sad i piwnica
Kiedy Ukraińcy podpalili wioskę, Kucharscy stracili wszystko. Na szczęście nikt nie zginął.
- Wtedy wyjechaliśmy od nas aż na czwartą, czy piątą wioskę. Mąż poznał tam takiego Polaka, który związał się z Ukrainką i miał z nią dziecko. Inni Ukraińcy już pouciekali, ale ona była młoda i ją zostawili. Wierka to była bardzo dobra kobieta - podkreśla pani Katarzyna. -Zupełnie nas nie znała, a dała nam w swoim domu i dobre miejsce i dostęp do stodoły i do mieszkania. Mogliśmy sobie ugotować i uprać. Bardzo długo nas u siebie trzymała. Jak wróciliśmy, to rodziła nam się już najstarsza córka. Jechaliśmy do szpitala, ale Niemcy już nadjeżdżali i konia nam zabili, dlatego musieliśmy wrócić do domu. Mój tata się uparł, że to moje pierwsze dziecko i muszę rodzić w szpitalu. Kazał nam zawrócić, ale i tak nic z tego nie wyszło. Lekarze nie radzili nam w szpitalu zostawiać. Mówili, że teraz Niemcy, że nie wiadomo jak to będzie i że lepiej do domu wracać rodzić. I tak było. To był 1944 rok...
Nasza bohaterka wspomina, że wtedy zaczął się chyba najtrudniejszy dla niej czas. Było już bezpiecznie, ale nie nic nie mieli.
W ich nowym domu nie było nawet dachu; same krokwie. Gdy padał deszcz trzymali nad dzieckiem blachę.
- To był taki czas. Wtedy to ludzie naprawdę dużo przeżyli. Było źle. Był głód. Jak chrzciny robiliśmy, to tylko na żarnach mąkę mieliliśmy żeby coś gościom dać jeść. Nawet młynów nie było, bo je popalili. Jakoś to przeszło, ale nabiedować się trzeba było. Został nam tylko sad i piwnica pod chlewem, a tak to nic więcej. Ani kołeczka. Potem mieliśmy już dom, ale w nim nic, a w gospodarce trzeba wszystko. Konia prawie nikt wtedy nie miał. Był pług i brony. Sierpami się zboże cięło, a mężczyźni cepami młócili. Ciężkie życie. Praca była ciężka cały czas, od świtu do nocy przez wiele lat. Dopiero potem było wszystko ulepszone i były już maszyny.
Fajna gromadka
Dlatego Kucharscy bardzo chcieli żeby ich dzieci związały swoją przyszłość z miastem. Bo w mieście żyje się lepiej. Łatwiej.
- Teraz dzieci mają dobrze. Moja córka najstarsza, jak była w pierwszej klasie to zanim poszła do szkoły to musiała krowy paść. Starsze już miały trochę lepiej, ale też miały dużo pracy. Po szkole „przerywały” buraki. To były takie czasy, że sami się męczyliśmy i dzieci też się męczyły. Tyle tylko, że one tego chyba nie odczuwały. Mieli źle, ale wszyscy wokół tak samo mieli, więc dzieci tego nie widziały. Ale nie ma porównanie tamto dzieciństwo i teraz. To się musiało na ludziach odbić.
Ludzie żyli i starali się nie myśleć, o tym, jak bardzo cierpią. Największą radością zawsze były dzieci. Kucharscy doczekali się trzech córek i syna. Dzieci mieszkają dziś w Lublinie, Hrubieszowie, Poznaniu i w Warszawie. Jest też sześcioro wnuków i trzynaścioro prawnuków.
- Fajna gromadka. To wielka radość, jak przyjadą, bo ja zawsze dzieci - czy swoje czy obce - lubiłam - przyznaje pani Katarzyna.
Przeprowadzka
14 lat temu pani Katarzyna straciła męża. Postanowiła wtedy przenieść się do córki do Lublina.
- Żal było zostawiać gospodarkę, ale wiedziałam, że muszę - przyznaje. - Do miasta, do sklepu, do lekarza miałam tam 7 kilometrów, a samochodu nie mam. Córka brata męża czasami coś mi kupowała, ale nie chciałam jej ciągle męczyć. Wiedziałam, że muszę wyjechać. Myślałam, że ten rok, czy dwa jakoś wytrzymam, a już tyle lat minęło, a ja nie narzekam. Jestem bardzo zadowolona.
Na początku pobytu w Lublinie było inaczej niż dziś. Była praca na działce i spacery po całym mieście. Dziś jest tylko spacer na balkon, ale sąsiedzi widzą i podziwiają, że pani Katarzyna jest zawsze tak pięknie ubrana. To kobieta z klasą. Nawet, jak wstaje tylko na chwilę to nigdy nie zakłada przypadkowych rzeczy. Wszystko dobrane jest z wielkim smakiem. Wszystko musi do siebie pasować kolorystycznie.
- Kiedyś to nie było w co się ubrać jak trzeba. A ja zawsze lubiłam się pięknie stroić - opowiada. - Tylko najpierw nie było pieniędzy, a potem były trzy córki i to je trzeba było ubierać. A teraz mogę sama. Lubię to bardzo.
Wszyscy się kochają
- Nie wiem, kiedy przeszło to 100 lat - przyznaje pani Katarzyna. - Już trzy razy kupowałam sobie ubranie na śmierć i nic. Pierwszy raz to moja mama mi jeszcze powiedziała, żeby kupić sobie takie ubranie, żeby w razie czego mieli mnie w czym pochować. Potem, jak tylko przyjechałam do Lublina, to pierwsze moje zakupy to była garsonka; żeby była na śmierć. Wtedy byłam grubsza, a teraz schudłam to musiałam kupić inny kostium. Wszystko jest gotowe. Wisi i czeka. I bielizna, i buty. Wszystko przygotowane.
To, że ubranie czeka, nie oznacza, że pani Katarzyna gdzieś się wybiera. Ma ciągle niesłabnący apetyt na życie. Teraz cieszy się na swoją urodzinową imprezę.
- Przyjadą wszyscy. To wesoła rodzina. Na pewno będzie dużo śpiewów - zapewnia. - Moja rodzina jest super. Wszyscy się kochają. Jakbyśmy się nie lubili, to nie mogłabym tego przeżyć. To byłoby najgorsze w życiu! A że jest zgoda między nami i się wszyscy kochają to tylko to się liczy.
Pani Katarzyna jest bardzo dumna ze wszystkich członków swojej rodziny. O każdym ma coś do powiedzenia. Jedna córka ciągle sprząta i mąż ją bardzo chwali. Druga ma tyle pięknych kwiatów na balkonie, że niejedna gospodyni ma brzydszy ogródek. Trzecia przygotowuje wyborne ciasta...
- Uwielbiam je jeść! Lubię też mięso, ale bardziej to tłuste. Zawsze zresztą lubiłam zjeść - śmieje się. - Wstyd mówić, ale w niedzielę zawsze musiała być u mnie kapusta gotowana na mięsie i zapalona. Mąż tego do ust nie brał. Jadł tylko mięso, a ją kapustę. Alkohol całe życie mi nie służył. Kawa, herbata, o to lubię! Papierosów też nigdy nie paliłam. Do ojca dużo ludzi przychodziło i każdy palił, to tyle było dymu w domu, że nie można było oddychać. Może dlatego nikt z naszego rodzeństwa nie palił.
Polityka na pierwszym miejscu
Jak wygląda tradycyjny dzień stulatki? Pobudka o 7. Kąpiel. leki, drzemka do 11. Śniadanie.
- Potem najwięcej oglądam telewizję. Mam parę seriali takich, że chce zobaczyć: „M jak Miłość”, „Korona królów” i dwa tureckie seriale. Lubię też teleturniej „1 z 10” - wylicza pani Katarzyna. - I skoki. Teraz kibicuję Kubackiemu, a wcześniej Stochowi i Małyszowi.
Gdy ten ostatni wygrywał i grano polski hymn, to razem z córką zrywały się na równe nogi, by słuchać go na baczność. Dziś już wstać nieco trudniej, ale wzruszenie towarzyszące takim momentom zostało.
- Ciągle aż mnie podnosi - śmieje się dostojna jubilatka. - Ale najchętniej oglądam dzienniki. Wszystkie. Interesuję się polityką i denerwuję się, co to się teraz wyprawia. Nie podoba mi się też jak politycy się traktują, jak wrogowie. Dlaczego? Przecież to jednakowi ludzie, a taka między nimi nienawiść. Czasami to aż nieładnie dla państwa, że jest takie niezrozumienie między nimi. Kiedyś polityka też budziła emocje, ale to tylko wśród ludzi. Pamiętam, jak byłam mała, to moja babcia poszła głosować i jak wróciła, to okazało się, że zagłosowała inaczej niż tata chciał. Jaki był w domu ruch wtedy, o Jezu! Bo w każdym życiu to jest różnie. Jest czas, że jest dobrze i czas, że źle. Trzeba przejść przez życie i prosić Boga, żeby zdrowie było.
- Czego można życzyć 100-latce? – pytam.
- Żeby w spokoju dożyć szczęśliwie - mówi po chwili jubilatka. - A długiego życia nie trzeba życzyć, bo to już człowiek, nie jest taki jak był kiedyś. Ale trzeba dożyć, a najlepiej otoczonym przez rodzinę. Kochanym. Być kochanym, to najpiękniejsze co mam.
- Bo w każdym życiu to jest różnie. Jest czas, że jest dobrze i czas, że źle. Trzeba przejść przez życie i prosić Boga, żeby zdrowie było - mówi Katarzyna Kucharska.